sobota, 5 listopada 2016

Zaproszenie do raju czyli przystanek IV-Kampot. Odsłona pierwsza



Chyba każdy z nas ma miejsce, którego wspomnienie wywołuje na twarzy uśmiech, ale i wiąże się z pewnym rodzajem tęsknoty. Dla jednych jest to dom babci na wsi, dla innych miejsce, w którym spędzało się kolonie lub miasto odwiedzone w czasie kolejnych wakacji. Dla mnie nieprzerwanie od 12 lat takim miejscem była Wenecja. Za każdym razem, gdy natrafiałam na dokument lub zdjęcia z tego miasta natychmiast pojawiały się u mnie kolejno: zachwyt-> miłość-> żal (że nie mogę tam być w danym momencie). Po 11 latach miejsce obok Wenecji zajęło inne miasto- Amsterdam. Oczarowała mnie architektura, pokochałam kanały wodne, wszechobecne rowery, małe kawiarenki i Annę Frank. Do dzisiaj słysząc "Amsterdam" natychmiast mam ochotę zabookować bilet. I kiedy już myślałam, że nauczyłam się żyć z tym rodzajem tęsknoty, którą Niemcy nazwaliby Fernsucht (mądre bestie, mają na to odpowiednie słowo!) los rzucił mnie do Kampot- miejsca, które pokochałam nim się w nim znalazłam, a opuszczenie którego złamało moje serce. Nie ma dnia, w którym nie pomyślałabym choć raz "chciałabym być teraz w Kampot", nie ma doby, w czasie której nie odczuwałabym ogromnej tęsknoty za tym miasteczkiem.


Ale od początku.
Do Kampot zawitałam mniej więcej po dwóch tygodniach przemierzania kraju Khmerów. Celowo zostawiłam sobie to miasto na deser. Intuicja podpowiadała mi, że szybko zakocham się w tym 40 tysięcznym miasteczku. Przeczucie okazało się trafne.

Zwlekamy się z łóżka o godzinie 5 rano. Mamy do pokonania kilkaset kilometrów co w warunkach kambodżańskich jest naprawdę sporą odległością. Wsiadamy do autobusu mającego zawieźć nas z Battambang do Phnom Penh. Jesteśmy jedynymi turystami. Na pokładzie wita nas oczywiście karaoke, co zawsze poprawia mi humor. Walczymy z upałem i zmęczeniem, ale z drugiej strony jesteśmy podekscytowani (a raczej ja jestem)- za kilka godzin znajdziemy się w miejscu, do którego chciałam zawitać od tak dawna. Mój dream team nie miał wprawdzie tego na swojej liście, ale przekonałam ich, że naprawdę warto się tam udać i coś czuję, że za to będą mi wdzięczni do końca życia :) Po kilku godzinach wysiadamy w Phnom Penh, gdzie natychmiast odzyskuję siły i zachowuję się jak małe dziecko- wszakże zawitaliśmy do metropolii, którą obdarzyłam tak specyficznym rodzajem miłości. Phnom Penh zostawiamy jednak na koniec. Jeszcze dziś chcemy dotrzeć do Kampot. Okazuje się, że spóźniamy się na ostatni autobus co natychmiast psuje nam humory, na szczęście trafiamy na obeznanego kierowcę tuk-tuka, który mówi nam, że zna pewne biuro, które być może załatwi nam transport do Kampot. Jedziemy więc przez całe miasto, przebijamy się przez zakorkowane ulice, w dłoniach ściskamy paski plecaków (w Phnom Penh kradzieże zdarzają się stosunkowo często, a jedną z taktyk jest porywanie plecaków turystom jadącym tuk-tukami) i modlimy się, by znalazł się autobus, który zabierze nas na południe. Mamy szczęście. Miła pani informuje nas, że ma jeszcze 3 miejsca w busiku, który wyruszy za jakąś godzinę. Udało się! Jedziemy!
Planowo na miejscu mieliśmy się znaleźć po 2 godzinach. Jedziemy jakieś 4. Jest niedziela- na ulicach panuje ogromny ruch, poruszamy się ślimaczym tempem, mijamy tysiące motorów, jesteśmy świadkami jednego wypadku i biernymi "uczestnikami" kilku wesel. Ale jedziemy! Po 17 godzinach w drodze zmordowani wyciągamy nasze zwłoki z busika i stajemy w Kampot. Nie wiemy jeszcze gdzie chcemy się udać. Resort, który sobie wymarzyłam postanawiamy zostawić na jutro, gdyż znajduje się on poza centrum miasta, nie ma więc sensu szukać go po godzinie 22, gdy nie mamy pewności czy są jakieś wolne miejsca. Idziemy więc brzegiem rzeki i wkraczamy do pierwszego lepszego guesthouse. Tu zostajemy wystawieni na kolejną próbę. Okazuje się, że owszem jest miejsce dla 3 osób, ale dwie osoby muszą dzielić łóżko. Właścicielka (cudowna hipiska) pokazuje nam pokój, łóżka okazują się faktycznie spore i po 5 minutowej konsternacji postanawiam, że będziemy backpackerami z prawdziwego zdarzenia. Bierzemy! Co ciekawe w Kampot sytuacja ta powtarza się trzykrotnie. W każdym miejscu, które odwiedzamy dostępny jest jeden wolny pokój- z dwoma podwójnymi łóżkami. Bardzo dobra lekcja zważywszy na to, że za kilka dni znajdziemy się na wyspie, w której dostępny jest tylko jeden pokój z jednym łóżkiem, gdzie potajemnie schroniły się trzy osoby :), ale to już inna historia.

Zwiedzanie miasteczka zostawiamy sobie na kolejny dzień. Wszakże spędziliśmy w drodze prawie całą dobę. Dochodzi 23, a my marzymy tylko o czymś do jedzenia, zimnym piwie i odpoczynku. Zaspokojenie tych trzech potrzeb okazuje się banalnie proste. Po kilku minutach siedzimy w restauracji, oczekując na pierwszy w tym dniu porządny posiłek. W ręku trzymamy szklanki ze wspaniałym khmerskim piwem, a po godzinie, gdy nasz głód zostaje zaspokojony, udajemy się nad rzekę i tam spędzamy kilkanaście minut. Kampot to pierwsze miejsce w Kambodży, w którym zakochuję się po uszy po zaledwie kilku sekundach. Dotychczas zawsze potrzebowałam kilkudziesięciu godzin, by oswoić się z danym miastem, trochę je poznać i ostatecznie obdarzyć uczuciem. Tutaj sprawa wyglądała inaczej. Wystarczył krótki spacer, zerknięcie na centrum miasta, odpoczynek przy brzegu rzeki, by mianować to miasteczko moim NUMEREM JEDEN w Kambodży.

Kampot, dzień I
Po kilku godzinach snu wciąż zmęczeni, ale podekscytowani zwlekamy się z łóżek. Wybiegam na nasz balkon, z którego mamy widok wprost na rzekę. Po raz pierwszy oglądam Kampot skąpany słońcem. Szybki prysznic, przepakowywanie się i ruszamy realizować nasz kolejny plan- wypożyczymy skutery, by móc zwiedzić region po swojemu. Kilka minut wystarczy, by załatwić wszelkie formalności. Przy okazji odkrywamy restaurację prowadzoną przez khmerską rodzinę. To tutaj przez kolejne dni przychodzimy na śniadania i kolacje. Cudowna atmosfera, przepyszne i niedrogie jedzenie,  świeże soki. Po chwili wsiadamy na nasze jednoślady i jedziemy do resortu, który znalazłam będąc jeszcze w Szwajcarii. Samon Village to raj na ziemi. Kilkanaście bungalow, hamaki, khmerskie specjały, świeże owoce, cisza, spokój, a do tego rzeka, do której skaczemy z tarasu/restauracji.








Nim jednak dostaniemy tu miejsce musimy poczekać dobę. Zdeterminowana Panna D. postanawia spędzić noc w hamaku, ale tuż za płotem znajduje się jeszcze jeden wolny bungalow. Dzielimy go z dwoma sporymi gekonami.



Chłopaki wskakują do rzeki. Ja się ociągam. Rzeka ta (podobnie jak wiele innych) jest zamieszkiwana przez węże wodne. Kilka tysięcy węży w jednym miejscu? Nie dziękuję. Przyzywczaiłam się do obecności insektów czy gekonów, na widok pająka już nie krzyczę i nie uciekam, ale węży jak nie znosiłam tak nie znoszę.

Po kąpieli (chłopaków) postanawiamy ruszyć na pierwszą wycieczkę po regionie. Plan na dziś to brak planu. Jedziemy po prostu przed siebie. Strzał w dziesiątkę! Pędzimy niejednokronie zupełnie pustą drogą. Mijamy khmerskie wioski, domy na palach, przydrogowe stragany, bawoły wodne. Kilka razy prawie powodujemy wypadek, gdy krowy nagle wychodzą na jezdnię (zawsze trafia na M. i na mnie. Nigdy, NIGDY nie robią tego z T.!). W miarę pokonywania kolejnych kilometrów zwiększamy prędkość. Gdy akurat nie robię zdjęć/nie śpiewam/nie unoszę rąk do góry/nie krzyczę to podtrzymuję swój zbyt duży kask (cud, że je mamy).
Po kilkunastu minutach postanawiamy zjechać z drogi głównej i kierujemy się na polne ścieżki. Po chwili jedziemy niewielim nasypem. Z lewej i prawej strony otacza nas woda. Za nami widać już obszar parku narodowego. A my jedziemy dalej i chłoniemy widoki i to cudowne uczucie- uczucie bezgranicznej WOLNOśCI.












Docieramy do samego serca rybackiej wioski, gdzie natychmiast zostajemy otoczeni dzieciakami. Wymieniamy kilka zdań, przybijamy piątki i wskakujemy na skutery. Pora ruszać w drogę powrotną. Pokonaliśmy niemały odcinek, a słońce chyli się ku zachodowi. Nie chcemy wracać po ciemku- nie znamy jeszcze dobrze terenu, a i ruch na drodze stopniowo się zwiększa.














W drodze powrotnej nakazuję chłopakom zatrzymać się przy jednym z ulicznych straganów i ruszam na poszukiwanie kokosów. G. totalnie uzależnił mnie od picia ich soku, a przy okazji nauczył, jak wybierać te najlepsze i najświeższe. Od kilku dni nie miałam jednak okazji natrafić ten przysmak. Po kilku minutach desperackiej wędrówki od straganu do straganu i rzucanym przeze mnie błagalnym pytaniem "coconut?" znajduję swój skarb i od razu łapczywie wypijam sok z dwóch owoców. Nie muszę chyba wspominać, że od tamtej pory moje uzależnienie od kokosów udzieliło się także chłopakom, którzy szczególnie chętnie mieszali ich zawartość z rumem.


Wieczór spędzamy na tarasie. Pijemy piwo, gramy w karty, relaksujemy się w hamakach. Bierzemy prysznic w towarzystwie żab, zasypiamy przy akompaniamencie gekonów (strasznie hałaśliwe stworzenia), owadów,  kogutów i zawodzącej muzyki, która dochodzi z jednego z pobliskich namiotów. Jeszcze wtedy jesteśmy pewni, że jesteśmy świadkami wesela. Po kilku dniach okazało się, że to jednak pogrzeb. No cóż... Było blisko.


Zasypiam z uśmiechem na twarzy. Szczęśliwa, jak nigdy wcześniej. Od tego dnia, gdy słyszę słowo RAJ przed oczami staje mi Kampot.

A już kolejnym razem: wycieczka do parku narodowego, najlepsze czekoladowe pancakes pod słońcem, najpiękniejszy zachód słońca jaki miałam okazję zobaczyć, polowanie na świetliki, żeberka i dalsze rozmyślania dotyczące tego cudownego miejsca.

Zapraszam!


Panna D.

czwartek, 21 lipca 2016

Przystanek III- Battambang

Ukochana ulica w Battambang


Do Battambang zawitałam po mniej więcej 10 dniach od rozpoczęcia mojej kambodżańskiej wyprawy. Mało wiedziałam o tym mieście, słyszałam tylko, że jest urocze i znajduje się tutaj jeden z najsłynniejszych cyrków w Azji. Postanowiłam przekonać się na własne oczy co jest takiego wyjątkowego w tym miejscu.

Jeśli miałabym stworzyć listę ulubionych miejsc w Kambodży Battambang znalazłby się na jej końcu. Od razu śpieszę wyjaśnić, że moja ocena jest bardzo subiektywna i związana jest tylko i wyłącznie z faktem, że chyba właśnie tam dopadło mnie prawdziwe zmęczenie wzmocnione jeszcze przez koszmarny upał. Słupek termometru wskazywał 44 stopnie, a Battambang było jedynym miejscem, w którym nie znaleźliśmy żadnego źródła ochłody. Ostatnia pozycja na liście ulubionych miejsc nie znaczy jednak, że miasto nie przypadło mi do gustu.

Battambang to drugie co do wielkości miasto Kambodży (wciąż nie mogę w to uwierzyć, bo nam miasto wydawało się stosunkowo małe. To tylko potwierdza moją tezę, że nie odwiedziliśmy 50% miejsc, które miasto mogło nam zaoferować...). To, co od razu rzuca się w oczy to piękne domy/budynki- pozostałości po okresie kolonialnym, pomalowane na różne kolory, ozdobione kwiatami, często opatrzone rzeźbionymi elementami. W Battambang brakowało mi jednak kawiarenek i resturacji skupionych w jednym miejscu. Znalezienie miejsca, w którym miałam ochotę posiedzieć i pokontemplować wiązało się najczęściej z długimi poszukiwaniami. Z drugiej strony miasto to na zawsze kojarzyć mi się będzie z jednym z najlepszych ciast czekoladowych jakich miałam okazję w życiu skosztować, świetnym jedzeniem ulicznym (za całego 1 dolara) i rewelacyjną khmerską kawą, której aromat zachwycał za każdym razem.Pierwszy dzień pobytu w mieście nie należał do najlepszych. Po 5- godzinnej jeździe w rozgrzanym autobusie wzbogaconym w jakże cudowną rzecz jaką jest KARAOKE marzyłam tylko o zimnym prysznicu i łóżku. Niestety hostel, który mi polecono zupełnie nie przypadł mi do gustu. Czułam się jak w starym i wymagającym renowacji szpitalu psychiatrycznym. "Białe" kafelki, stare łóżka (ale wygodne!), wiatrak nie dający prawie żadnego ochłodzenia, gniazdka odpadające ze ścian (i naładuj tu człowieku telefon), brudna łazienka ze śmieciami walającymi się po podłodze, pokój z oknem na ciemny korytarz. Cena 2.5 dolara/noc miała swoje uzasadnienie. Po godzinnym śnie postanowiłam uciec z tego miejsca i udałam się na zwiedzanie miasta. Nie wiedziałam tylko co powinnam tam zwiedzać. Pokonałam kilka uliczek, dotarłam do jednej ze świątyń, przeszłam się po targu głównym, znalazłam wspaniałą kawiarenkę, przeszłam promenadą położoną nad rzeką, pokonałam kilka kilometrów, ale za sprawą zmęczenia i upału żadna z tych rzeczy nie poprawiła mi nastroju. Postanowiłam jednak pozostać jak najdłużej z dala od hostelu i udałam się do słynnego cyrku. I był to kolejny strzał w dziesiątkę.



W latach dziewięćdziesiątych grupka bezdomnych dzieci zaczęła uczyć się akrobacji. Chcieli w ten sposób zarobić na życie. Cyrk z czasem zaczął się rozrastać i po dzień dzisiejszy jest jedną z głównych atrakcji w Battambang.

Ale za cyrkiem kryje się pewna historia. Był rok 1986. Grupa 9 dzieciaków, które uczystniczyły w warsztatach rysowania wpadła na pomysł stworzenia organizacji, która poprzez sztukę pomoże dzieciom z uporaniem się z traumą wojenną. W 1994 za sprawą fantastycznych ludzi: Srey Bandaul, Tor Vutha, Khuon Det, Lon Lor, Chea Yoa, Svay Sareth, Chan Vuttouk, Dy Mala and Rin Nak i francuskiej nauczycielki rysowania Véronique Decrop do życia zostało powołane stowarzyszenie Phare Punleu Selpak (w wolnym tłumaczeniu "jasność sztuki").
Głównym jego celem jest zepewnianie dzieciom, młodzieży i ich rodzinom socjalnego, edukacyjnego, emocjonalnego i kulturalnego "wsparcia". Duża część dzieciaków pochodzi ze skrajnie biednych rodzin. Wiele z nich zaznało przemocy fizycznej i psychicznej. Niektóre z nich były także wykorzystywane (i mam na myśli różne formy wykorzystywania). Stowarzyszenie oferuje lekcje rysowania, malowania, muzyki, tańca i akrobacji. W Battambang znajduje się cały kampus , który można odwiedzić (koszt 5 dolarów) przed wieczornym przedstawieniem i przyjrzeć się lekcjom, uczniom i nauczycielom.

Ale wróćmy do cyrku. Pierwszy plus to brak zwierząt. Wiadomo w jaki sposób często traktowane są zwierzęta w krajach azjatyckich. Z roku na rok powstaje coraz więcej organizacji chroniących zwierzęta przed okrutnymi praktykami, ale Azji Południowej można w tej kwestii sporo zarzucić. Drugi plus to zaangażowanie i ogromna radość artystów. Odwiedziłam już kilka cyrków. Nie tak dawno miałam okazję uczestniczyć w przedstawieniu Cirque du Solei, ale przyznam szczerze, że żadne emocje nie dorównały tym, których doświadczyłam oglądając przedstawienie młodzieży w Battambang. Fantastyczna muzyka, niezywkłe, a przy tym bardzo skromne dekoracje, niesamowite akrobacje no i pasja. Widoczna gołym okiem. Ci ludzie żyją tym co robią. Siedziałam tam i chłonęłam. Pod koniec przedstawienia patrząc na tych młodych i zaangażowanych artystów miałam łzy w oczach.
Trzeci plus to publiczność. Znaczna część publiki to turyści. Na szczęście na pokazy przychodzi także społeczność lokalna i to od niej sporo się nauczyliśmy. Na przykład spontanicznych reakcji. W trakcie show mało kto jest w stanie usiedzieć w miejscu. Rozlegają się krzyki i gwizdy (podziwu!), ludzie skaczą, tańczą, klaszczą, śpiewają. Atmosfera, która panuje w tym niewielkim namiocie jest naprawdę trudna do opisania. To trzeba przeżyć. I nawet dość wysoka jak na Kambodżę cena biletu (15 dolarów) nie powinna nikogo zniechęcić. Cyrk w Battambang to niewątpliwie jedno z najlepszych przeżyć, jakich doświadczyłam w kraju Khmerów.







Drugi dzień mojego pobytu w Battambang ropoczął się dużo lepiej. Zjadłam śniadanie w towarzystwie C.- chłopaka z Nowego Orleanu, który wieczorną porą wkroczył do mojego pokoju w towarzystwie ukulele, po 5 minutach miałam już swój prywatny koncert, a po 30 minutach miałam wrażenie, że znamy się już całe lata. Tak to jest ze znajomościami w podróży. Południe upłynęło mi na szukaniu pokoju dla naszej trójki- za godzinę mieli dołączyć do mnie M. i T. Moi mężczyźni :) postanowili zmienić plany, odłożyli Wietnam na później i dołączyli do mojej wyprawy. W ten oto sposób zyskałam najlepszych towarzyszy pod słońcem.
 
Reszta pobytu w mieście upłynęła nam na włóczeniu się po urokliwych uliczkach, wieczornej zabawie z dzieciakami, nocnych posiedzeniach nad rzeką i zwiedzaniu okolic. To właśnie tu po raz pierwszy zetknęłam się z prawdziwymi khmerskimi wioskami. Domy na palach otoczone palmami, zwierzęta błąkające się po ulicach, dzieciaki spędzające cały dzień na dworze, mieszkańcy pozdrawiający turystów, wszechobecne i często agresywne małpy, przepiękne krajobrazy. To tutaj do reszty rozkochałam się w Kambodży.
Pewnego upalnego dnia ruszyliśmy na zachód w celu odwiedzenia Phnom Sampeau- świątyni położonej na wzgórzu i jaskiń śmierci- pełnych śladów zbrodniczej działalności Pol Pota. To tutaj zamordowano ponad 10 tysięcy ludzi. Po półgodzinnej jeździe tuk-tukiem wjechaliśmy do pierwszej wioski khmerskiej, w jakiej miałam okazję się znaleźć. Oczywiście już po chwili biegały wokół nas dzieci, mieszkańcy nawoływali do kupna owoców/czegoś do picia, a ja stałam i chłonęłam atmosferę tego miejsca. Spacer na wzgórze w upale nie należał do najłatwiejszych, ale postanowiliśmy postawić na swoje nogi (choć istnieje możliwość wynajęcia kierowcy motoru i wjechania na sam szczyt). żaden pomnik Buddy, żadna rzeźba, żadna świątynia nie zachwyciła mnie tak bardzo, jak otaczający nas krajobraz. Już wiedziałam, że Kambodża skradła na dobre moje serce. Już wiedziałam, że będę robić wszystko, by zawitać ponownie do tego kraju. Czułam wszechogarniające mnie szczęście i ogromny spokój. Liczyło się tylko tu i teraz. świątynia na wzgórzu mimo spędzenia dwóch intensywnych dni w Angkor Wat i orzeczeniu, że nie przekroczę już progu żadnej świątyni, oczarowała mnie sobą. A może to zasługa jej otoczenia. Małpy pozbawione nieśmiałości usilnie próbowały zdobyć coś do jedzenia, ja walczyłam o wykonanie dobrego zdjęcia, a mój dream-team nakłaniał mnie do ruszenia w drogę powrotną, bo zbliżała się godzina 17- pora, w której ponad MILION nietoperzy wyrusza na polowanie, z którego wraca około godziny 5 nad ranem. Wraz z innymi turystami ustawiliśmy się na dole, wpatrzeni w otwór jaskini, obstawiając, o której nietoperze wyruszą dziś na łowy. I w końcu około godziny 17:35 ruszyły. Widok jest naprawdę spektakularny. Cały "pokaz" trwa ponad pół godziny, ale wcale nie należy do nudnych. W końcu stoimy w środku khmerskiej wioski- tyle tu do zobaczenia!






















Wracamy tuk-tukiem do centrum miasta. Zmęczeni, ale zachwyceni. Mijamy przydrożne sklepiki ze smażonymi szczurami. Jesteśmy oczarowani widokiem zachodzącego słońca. W dali wciąż dostrzegamy lecące nietoperze.


Kolejnego dnia zwlekamy się z łóżka przed godziną 7. Przed hostelem czeka już na nas kierowca tuk-tuka, którego witam słowami "kto normalny wstaje o takiej porze!?" co ma być przestrogą dla chłopaków, by nigdy więcej nie budzili mnie o świcie (oczywiście nie udało się spełnić mojego życzenia). Zmierzamy w stronę jednej z najbardziej charakterystycznych atrakcji Battambang- bamboo train. Przez jednych uwielbiany, przez innych uważany za przereklamowany. Dla nas przejażdżka pociągiem bambusowym okazała się wielką przyjemnością. I duża w tym zasługa chłopaków, którzy zmusili mnie do wstania bladym świtem. Na miejscu zastajemy niewielu turystów, po 5 minutach jazdy dyskretnie prosimy naszego "maszynistę" o zwiększenie prędkości, a on z uśmiechem spełnia naszą prośbę i po chwili mkniemy już coraz szybciej na bambusowej platformie zaśmiewając się i podskakując na wzniesieniach. Podnosimy ręce do góry, krzyczymy, ja pewnie śpiewam, zachwycamy się krajobrazem, wsłuchujemy się w dźwięki dochodzące z pobliskich wiosek. W związku z tym, że do użytku jest tylko jeden tor za każdym razem, gdy inny "wagonik" nadjeżdża ze strony przeciwnej trzeba usunąć z toru platformę i koła, poczekać aż nas minie i ponownie "zainstalować" pojazd na szynach. Stąd też wielu zawiedzionych turystów-  daną czynność przy sporym ruchu powtarza się co jakieś 2 minuty i można zapomnieć o szybkiej jeździe. Nam się udało!





Battambang opuszczamy po trzech dniach. Smutni, ale i podekscytowani- przed nami długa droga. Do pokonania mamy kilkaset kilometrów. Wsiadamy na pokład lokalnego autobusu (jesteśmy jedynymi białymi ludźmi) i ruszamy do Kampot. Miasto to postanowiłam zostawić sobie na deser. Przeczuwałam, że totalnie mnie sobą zauroczy. Nie wiedziałam tylko, że aż tak bardzo. Tak więc kolejna notka poświęcona będzie mojemu numerowi jeden w Kambodży. Już teraz zapraszam! :)

Pisanie sprawia cuda- po napisaniu powyższego postu zapragnęłam jak nigdy wcześniej znaleźć się w Battambang! I coś przeczuwam, że kolejnym razem zostanę tam nieco dłużej i totalnie rozkocham się w tym miejscu.

A na koniec jak zwykle: migawki z miasta.
Najlepsza kawiarnia w Battambang i nasz towarzysz




Targ główny








Radość!