Rekordowy,
jeśli chodzi o długość, post nie powstałby pewnie gdyby nie tymczasowy
brak Internetu. W ciągu tamtejszych dni postanowiłam przejrzeć zdjęcia z
roku 2015 i właśnie wtedy wpadłam na pomysł, by stworzyć pewnego
rodzaju podróżnicze podsumowanie ubiegłego roku. Z racji tego, że notka
okazała się obszerniejsza niż zakładałam, postanowiłam podzielić ją na
dwie części.
Część pierwsza zaprasza!
Ubiegły
rok należał niewątpliwie do jednych z najtrudniejszych, ale i
najpiękniejszych okresów mojego życia. Nowa praca, wyprowadzka od
rodziny goszczącej, a co za tym idzie totalna niezależność, nowe
wspaniałe znajomości, a także zerwane z niektórymi osobami kontakty,
setki godzin rozmów, tysiące fantastycznych, ale i trudnych momentów,
nowe decyzje, kilka przygód, wiele ciekawych miejsc. I właśnie na tym
ostatnim punkcie chciałabym się skupić.
Rok
2015 nie okazał się dla mnie szczególnie przełomowym w kwestii podróży,
ale był niewątpliwie ogromnym krokiem naprzód. Postanowiłam, że
przestanę odkładać planowane wypady i skończę z szukaniem wymówek.
Okazało się. że szczegółowa lista wydatków zdecydowania ułatwia
organizację i realizację wyjazdów. Często rozpisywałam sobie ile w danym
miesiącu mogę wydać na jedzenie, wypady na miasto, inne zachcianki.
Całą resztę przechowywałam w specjalnym miejscu i jak tylko uzbierałam
potrzebną kwotę, bez żadnych dodatkowych analiz decydowałam się na
podróż.
Koniec
grudnia i początek stycznia to Polska. Udało nam się zaliczyć pierwsze
polskie wesele, zregenerować siły i najeść się pierogów, faworków i
bigosu.
Luty
to dość spontaniczny wypad to Amsterdamu. Do tego czasu klnęłam na ceny
biletów między Zurychem, a innymi europejskimi miastami. Nie
pomyślałam, że warto sprawdzać połączenia z Bazylei. Gdybym wpadła na to
wcześniej prawdopodobnie oszczędziłabym sobie i innym dni, w których
narzekałam na brak linii Wizzair, EasyJet etc. Przypadek sprawił, że
dowiedziałam się o bardzo tanich biletach do Amsterdamu. Miasto to od lat było
na mojej liście, ale nigdy nie było na jej szczycie. Przeciwnie,
klasyfikowało się gdzieś poniżej jej połowy. Nie miałam zbyt wielkich
oczekiwań i nie sądziłam, że obdarzę Amsterdam specjalnym uczuciem. No
cóż, życie lubi zaskakiwać. Miłość do miasta zakwitła już w drodze
do hotelu. Mieliśmy do pokonania niewielki odcinek drogi, ale zajęło nam
to dość sporo czasu, bo co chwilę przystawałam i wzdychałam. Nie
wiedziałam czy mam skupić swą uwagę na przepięknych domach z
najcudowniejszymi oknami na świecie, na stateczkach przekształconych w mieszkania czy może raczej na labiryncie kanałów wodnych. Z każdą kolejną
chwilą uczucie stawało się coraz głębsze. To właśnie w Amsterdamie
zjadłam najsmaczniejszy posiłek w moim życiu i rozkochałam się w kuchni
etiopijskiej. To tutaj spędziłam godziny na błąkaniu się po labiryntach
urokliwych uliczek. To tutaj zrobiłam setki (tysiące!) zdjęć i każde ma
dla mnie wartość sentymentalną. To tutaj rozkochałam się w
amsterdamskich oknach i mogłabym spędzać godziny na obserwowaniu
domowników poszczególnych mieszkań. A co najważniejsze: to tam
zagłębiłam się w historię Anny Frank, a dzień, w którym odwiedziłam dom
jej rodziny był dopiero początkiem mojej relacji z tą niezwykłą osobą.
Nie
ma dnia, w którym nie myślałabym o Amsterdamie. Nie ma dnia, w którym
nie tęskniłabym za tym magicznym miastem. I choć moja lista miejsc,
które muszę odwiedzić jest coraz dłuższa, nie mam wątpliwości, że jednym
z pierwszych miast, do którego udam się niebawem będzie właśnie stolica Holandii.
Warte polecenia:
Restauracja Semar, Marnixstraat 259HS. Kuchnia etiopijska. Niebo w gębie! świetna obsługa, przystępne ceny. POLECAM!
Restauracja SUMO, w mieście istnieją 4 filie. Kuchnia japońska. Opcja all you can eat za 26 euro. Warto!
Dom Anny Frank, Prinsengracht 263-267. Niech nikogo nie zniechęca długa kolejna. Tego miejsca nie można pominąć. Wstęp: 9 euro.
Heineken Experience, Stadhouderskade 78. To właśnie tam polubiłam Heinekena. Ciekawe ekspozycje połączone ze świetną zabawą. Wstęp: 20 euro, choć wszędzie można trafić na kupony, dzięki którym cena spada o 4 euro.
Muzeum seksu, Damrak 18. Nie ma się co gorszyć! :) Miejsce warte odwiedzenia. Cena: 4 euro (wstępu nie mają osoby poniżej 16 roku życia).
Marzec poświęcony był pewnie na walkę z depresją zimową i oczekiwaniem na fantastyczny kwiecień.
Początek
kwietnia to kolejne podróże. Tym razem decyzję pomógły nam podjąć linie
lotnicze Swiss, które zorganizowały obniżkę cen biletów do kilkunastu
miast europejskich. Traf chciał, że gdy zabraliśmy się za przeglądanie
dostępnych ofert wszystkie bilety w dogodnym dla nas terminie były już
wyprzedane. Wszystkie z wyjątkiem Luksemburga. To właśnie tam spędziliśmy wielkanoc. Miasto należy niewątpliwie do wartych odwiedzenia, fortyfikacje wpisane na Listę światowego Dziedzictwa
UNESCO wprawiały mnie w zachwyt, ale po Amsterdamie nie spodziewałam
się rozkochania się w Luksemburgu i w tej kwestii miałam rację.
Niewątpliwym plusem wypadu była świetna hinduska restauracja, z jedną z
najwspanialszych obsług z jaką miałam kiedykolwiek do czynienia.
Także czekoladziarnia została wpisana na listę ulubionych
luksemburgskich miejsc (choć po wypiciu gorącej czekolady, zjedzeniu
rogalika z nadzieniem czekoladowym i skonsumowaniu ogromnego ciasta
czekoladowego (!!!) nie mogliśmy patrzeć na czekoladę przez kolejne
miesiące (tak naprawdę niechęć do czekolady trwała zaledwie kilka dni).
Warte polecenia:
Orchidee, kuchnia indyjska. 9, route de Thionvill. Warto zarezerwować wcześniej miejsce. 10 punktów za obsługę!
Chocolate House, 20 r. du Marché-aux-Herbes.
Raj dla miłośników czekolady (i nie tylko).
Zaledwie kilka dni po powrocie z Luksemburga
odwiedziłam po raz kolejny Polskę, gdzie z całą pewnością biegałam od
spotkania do spotkania i nim się obejrzałam byłam ponownie w Szwajcarii.
Maj to jednodniowy wypad do dobrze mi już znanego włoskiego Como.
Zaopatrzeni w bilety całodniowe, pozwalające na podróżowanie po całej
Szwajcarii zaczęliśmy sprawdzać, w której części kraju pogoda będzie
najlepsza. Po kilku minutach zrozumieliśmy, że klątwa czuwa. Okazało
się, że nawet zawsze słoneczna włoska część Szwajcarii zmaga się z
ulewami. Po odrzuceniu wszelkich opcji (w sumie nie było czego odrzucać)
postanowiliśmy udać się do ukochanej Italii, gdyż tam opady miały
zawitać dopiero wczesnym popołudniem. Como to miasto, w którym dzięki
swojemu bliskiemu położeniu, gościłam już kilkakrotnie (zawsze mam
nadzieję, że spotkam George'a
Clooneya) i zawsze wprawiało mnie w dobry nastrój. Tym razem jednak nie
dane nam było cieszyć się słońcem, kwiecistymi alejkami i urokliwymi
uliczkami. Ulewa rozpętała się po godzinie od naszego przyjazdu, tym
samym stwierdzenie "pojechałam do Italii na kawę" nabrało nowego
znaczenia. Na szczęście najlepsze na świecie włoskie gelati poprawiły
nam humor i nie trzeba było spisywać wyjazdu na straty. Wszakże dobrze
jest czasem wsiąść do pociągu, spędzić w nim 6 godzin, tylko po to, by
ostatecznie cieszyć się Italią przez jakieś 120 minut.
Maj
to także dwa dni spędzone w domku letniskowym Waćpana. Po trzech latach
udało nam się w końcu dotrzeć do pięknie położonej wsi, gdzie
poddaliśmy się błogiemu lenistwu.
Mój kalendarz podpowiada mi, że niedługo po tym udałam się z najlepszą towarzyszką podróży do ukochanego Engelbergu. Jest to jedno z tych miejsc, które mogłabym odwiedzać kilka razy w miesiącu, a mój zachwyt wciąż osiągałby wysoki poziom. Była trampolina, były Alpy, były ukochane krowy, były długie rozmowy i była nasza piosenka. Wycieczka zaliczona do udanych. Osobna relacja dotycząca tego miasteczka pojawi się innym razem. Engelberg zasługuje na oddzielną notkę.
|
Panna D. w swoim żywiole |
Wraz z czerwcem nadszedł czas na kolejną jednodniową wycieczkę . Tym razem zapragnęłam połączyć wypad do Francji z zaprzyjaźnieniem się z francuską częścią Szwajcarii- częścią,
która jest niewątpliwie niezwykle urokliwa, ale nie wiedzieć czemu
odwiedzam ją stosunkowo rzadko. Pierwszym celem podróży było odkryte
przypadkowo niewielkie francuskie miasteczko Yvoire. W wolnych
chwilach lubię przeglądać fora internetowe poświęcone podróżowaniu po
Szwajcarii i krajach jej sąsiednich. Właśnie w trakcie czytania o innym
francuskim mieście, które od dawna czeka w kolejce, natrafilam na wzmiankę o Yvoire. Zdjęcia znalezione na Internecie pomogły mi podjąć szybką decyzję. Tym razem pogoda dopisała. Wszystko wskazywało na to, że klątwa udała się na wakacje. Nasza radość
nie trwała jednak długo. Okazało się, że statek, który miał nas zabrać
do Yvoire uległ awarii i trzeba będzie poczekać na kolejny, który miał
się zjawić niebawem. Faktycznie, kilka minut później na horyzoncie
ukazał się inny stateczek, ale jego rozmiar zdecydowanie odbiegał od
rozmiaru zepsutej łajby. W związku z tym istotnym faktem kolejną godzinę spędziliśmy stojąc na pełnym słońcu
i czekając na wybawienie. Gdy udało nam się dotrzeć do miejsca
docelowego jedna minuta wystarczyła, by wybaczyć Francji niedogodności, z
którymi przyszło nam się zmagać. Yvoire okazało się być najpiękniejszym
miasteczkiem francuskim, jakie do tej pory odwiedziłam. Niezwykle
urokliwe, wąskie uliczki zachęcały do spacerów, niewielkie sklepiki
wypełnione były po brzegi skarbami, kwiaty na parapetach domów świetnie
współgrały z zabudową miasta, a restauracje... no cóż resturacje jak
zwykle nawoływały!
Po
uroczych 4 godzinach (tyle spokojnie wystarczy na obejście całego
miasteczka, zjedzenie lunchu, zrobienie 1000 zdjęć i odpoczynek
nad brzegiem jeziora) ruszyliśmy w dalszą drogę. Plan zakładał, by
zostać godzinę lub dwie w Nyon, a na zakończenie dnia odwiedzić w końcu drugie pod względem liczby mieszkańców miasto Szwajcarii. Upał zmienił nasze plany i postanowiliśmy zostawić Nyon na
kiedyś i udać się bezpośrednio do Genewy- miasta, od którego wszystko się zaczęło, miasta,
które po raz pierwszy odwiedziłam w 2010 roku i to właśnie owa wizyta
sprawiła, że postanowiłam wyprowadzić się do Szwajcarii. Genewa i tym
razem totalnie mnie sobą oczarowała. Od razu skierowaliśmy swoje kroki
nad jezioro i tam poddaliśmy się relaksacji połączonej z moim
wzdychaniem, podziwianiem panoramy miasta i wspomnieniami z roku 2010. A
było co wspominać... :)
Jedno z postanowień na rok 2016 zakłada lepsze zapoznanie się z francuską częścią kraju Helwetów.
Koniec części pierwszej. Druga połowa roku nie była już tak intensywna i większość wypraw ograniczała się do Szwajcarii. Ale o tym kolejnym razem.
Pozdrawiam ciepło,
Panna D.