sobota, 5 listopada 2016

Zaproszenie do raju czyli przystanek IV-Kampot. Odsłona pierwsza



Chyba każdy z nas ma miejsce, którego wspomnienie wywołuje na twarzy uśmiech, ale i wiąże się z pewnym rodzajem tęsknoty. Dla jednych jest to dom babci na wsi, dla innych miejsce, w którym spędzało się kolonie lub miasto odwiedzone w czasie kolejnych wakacji. Dla mnie nieprzerwanie od 12 lat takim miejscem była Wenecja. Za każdym razem, gdy natrafiałam na dokument lub zdjęcia z tego miasta natychmiast pojawiały się u mnie kolejno: zachwyt-> miłość-> żal (że nie mogę tam być w danym momencie). Po 11 latach miejsce obok Wenecji zajęło inne miasto- Amsterdam. Oczarowała mnie architektura, pokochałam kanały wodne, wszechobecne rowery, małe kawiarenki i Annę Frank. Do dzisiaj słysząc "Amsterdam" natychmiast mam ochotę zabookować bilet. I kiedy już myślałam, że nauczyłam się żyć z tym rodzajem tęsknoty, którą Niemcy nazwaliby Fernsucht (mądre bestie, mają na to odpowiednie słowo!) los rzucił mnie do Kampot- miejsca, które pokochałam nim się w nim znalazłam, a opuszczenie którego złamało moje serce. Nie ma dnia, w którym nie pomyślałabym choć raz "chciałabym być teraz w Kampot", nie ma doby, w czasie której nie odczuwałabym ogromnej tęsknoty za tym miasteczkiem.


Ale od początku.
Do Kampot zawitałam mniej więcej po dwóch tygodniach przemierzania kraju Khmerów. Celowo zostawiłam sobie to miasto na deser. Intuicja podpowiadała mi, że szybko zakocham się w tym 40 tysięcznym miasteczku. Przeczucie okazało się trafne.

Zwlekamy się z łóżka o godzinie 5 rano. Mamy do pokonania kilkaset kilometrów co w warunkach kambodżańskich jest naprawdę sporą odległością. Wsiadamy do autobusu mającego zawieźć nas z Battambang do Phnom Penh. Jesteśmy jedynymi turystami. Na pokładzie wita nas oczywiście karaoke, co zawsze poprawia mi humor. Walczymy z upałem i zmęczeniem, ale z drugiej strony jesteśmy podekscytowani (a raczej ja jestem)- za kilka godzin znajdziemy się w miejscu, do którego chciałam zawitać od tak dawna. Mój dream team nie miał wprawdzie tego na swojej liście, ale przekonałam ich, że naprawdę warto się tam udać i coś czuję, że za to będą mi wdzięczni do końca życia :) Po kilku godzinach wysiadamy w Phnom Penh, gdzie natychmiast odzyskuję siły i zachowuję się jak małe dziecko- wszakże zawitaliśmy do metropolii, którą obdarzyłam tak specyficznym rodzajem miłości. Phnom Penh zostawiamy jednak na koniec. Jeszcze dziś chcemy dotrzeć do Kampot. Okazuje się, że spóźniamy się na ostatni autobus co natychmiast psuje nam humory, na szczęście trafiamy na obeznanego kierowcę tuk-tuka, który mówi nam, że zna pewne biuro, które być może załatwi nam transport do Kampot. Jedziemy więc przez całe miasto, przebijamy się przez zakorkowane ulice, w dłoniach ściskamy paski plecaków (w Phnom Penh kradzieże zdarzają się stosunkowo często, a jedną z taktyk jest porywanie plecaków turystom jadącym tuk-tukami) i modlimy się, by znalazł się autobus, który zabierze nas na południe. Mamy szczęście. Miła pani informuje nas, że ma jeszcze 3 miejsca w busiku, który wyruszy za jakąś godzinę. Udało się! Jedziemy!
Planowo na miejscu mieliśmy się znaleźć po 2 godzinach. Jedziemy jakieś 4. Jest niedziela- na ulicach panuje ogromny ruch, poruszamy się ślimaczym tempem, mijamy tysiące motorów, jesteśmy świadkami jednego wypadku i biernymi "uczestnikami" kilku wesel. Ale jedziemy! Po 17 godzinach w drodze zmordowani wyciągamy nasze zwłoki z busika i stajemy w Kampot. Nie wiemy jeszcze gdzie chcemy się udać. Resort, który sobie wymarzyłam postanawiamy zostawić na jutro, gdyż znajduje się on poza centrum miasta, nie ma więc sensu szukać go po godzinie 22, gdy nie mamy pewności czy są jakieś wolne miejsca. Idziemy więc brzegiem rzeki i wkraczamy do pierwszego lepszego guesthouse. Tu zostajemy wystawieni na kolejną próbę. Okazuje się, że owszem jest miejsce dla 3 osób, ale dwie osoby muszą dzielić łóżko. Właścicielka (cudowna hipiska) pokazuje nam pokój, łóżka okazują się faktycznie spore i po 5 minutowej konsternacji postanawiam, że będziemy backpackerami z prawdziwego zdarzenia. Bierzemy! Co ciekawe w Kampot sytuacja ta powtarza się trzykrotnie. W każdym miejscu, które odwiedzamy dostępny jest jeden wolny pokój- z dwoma podwójnymi łóżkami. Bardzo dobra lekcja zważywszy na to, że za kilka dni znajdziemy się na wyspie, w której dostępny jest tylko jeden pokój z jednym łóżkiem, gdzie potajemnie schroniły się trzy osoby :), ale to już inna historia.

Zwiedzanie miasteczka zostawiamy sobie na kolejny dzień. Wszakże spędziliśmy w drodze prawie całą dobę. Dochodzi 23, a my marzymy tylko o czymś do jedzenia, zimnym piwie i odpoczynku. Zaspokojenie tych trzech potrzeb okazuje się banalnie proste. Po kilku minutach siedzimy w restauracji, oczekując na pierwszy w tym dniu porządny posiłek. W ręku trzymamy szklanki ze wspaniałym khmerskim piwem, a po godzinie, gdy nasz głód zostaje zaspokojony, udajemy się nad rzekę i tam spędzamy kilkanaście minut. Kampot to pierwsze miejsce w Kambodży, w którym zakochuję się po uszy po zaledwie kilku sekundach. Dotychczas zawsze potrzebowałam kilkudziesięciu godzin, by oswoić się z danym miastem, trochę je poznać i ostatecznie obdarzyć uczuciem. Tutaj sprawa wyglądała inaczej. Wystarczył krótki spacer, zerknięcie na centrum miasta, odpoczynek przy brzegu rzeki, by mianować to miasteczko moim NUMEREM JEDEN w Kambodży.

Kampot, dzień I
Po kilku godzinach snu wciąż zmęczeni, ale podekscytowani zwlekamy się z łóżek. Wybiegam na nasz balkon, z którego mamy widok wprost na rzekę. Po raz pierwszy oglądam Kampot skąpany słońcem. Szybki prysznic, przepakowywanie się i ruszamy realizować nasz kolejny plan- wypożyczymy skutery, by móc zwiedzić region po swojemu. Kilka minut wystarczy, by załatwić wszelkie formalności. Przy okazji odkrywamy restaurację prowadzoną przez khmerską rodzinę. To tutaj przez kolejne dni przychodzimy na śniadania i kolacje. Cudowna atmosfera, przepyszne i niedrogie jedzenie,  świeże soki. Po chwili wsiadamy na nasze jednoślady i jedziemy do resortu, który znalazłam będąc jeszcze w Szwajcarii. Samon Village to raj na ziemi. Kilkanaście bungalow, hamaki, khmerskie specjały, świeże owoce, cisza, spokój, a do tego rzeka, do której skaczemy z tarasu/restauracji.








Nim jednak dostaniemy tu miejsce musimy poczekać dobę. Zdeterminowana Panna D. postanawia spędzić noc w hamaku, ale tuż za płotem znajduje się jeszcze jeden wolny bungalow. Dzielimy go z dwoma sporymi gekonami.



Chłopaki wskakują do rzeki. Ja się ociągam. Rzeka ta (podobnie jak wiele innych) jest zamieszkiwana przez węże wodne. Kilka tysięcy węży w jednym miejscu? Nie dziękuję. Przyzywczaiłam się do obecności insektów czy gekonów, na widok pająka już nie krzyczę i nie uciekam, ale węży jak nie znosiłam tak nie znoszę.

Po kąpieli (chłopaków) postanawiamy ruszyć na pierwszą wycieczkę po regionie. Plan na dziś to brak planu. Jedziemy po prostu przed siebie. Strzał w dziesiątkę! Pędzimy niejednokronie zupełnie pustą drogą. Mijamy khmerskie wioski, domy na palach, przydrogowe stragany, bawoły wodne. Kilka razy prawie powodujemy wypadek, gdy krowy nagle wychodzą na jezdnię (zawsze trafia na M. i na mnie. Nigdy, NIGDY nie robią tego z T.!). W miarę pokonywania kolejnych kilometrów zwiększamy prędkość. Gdy akurat nie robię zdjęć/nie śpiewam/nie unoszę rąk do góry/nie krzyczę to podtrzymuję swój zbyt duży kask (cud, że je mamy).
Po kilkunastu minutach postanawiamy zjechać z drogi głównej i kierujemy się na polne ścieżki. Po chwili jedziemy niewielim nasypem. Z lewej i prawej strony otacza nas woda. Za nami widać już obszar parku narodowego. A my jedziemy dalej i chłoniemy widoki i to cudowne uczucie- uczucie bezgranicznej WOLNOśCI.












Docieramy do samego serca rybackiej wioski, gdzie natychmiast zostajemy otoczeni dzieciakami. Wymieniamy kilka zdań, przybijamy piątki i wskakujemy na skutery. Pora ruszać w drogę powrotną. Pokonaliśmy niemały odcinek, a słońce chyli się ku zachodowi. Nie chcemy wracać po ciemku- nie znamy jeszcze dobrze terenu, a i ruch na drodze stopniowo się zwiększa.














W drodze powrotnej nakazuję chłopakom zatrzymać się przy jednym z ulicznych straganów i ruszam na poszukiwanie kokosów. G. totalnie uzależnił mnie od picia ich soku, a przy okazji nauczył, jak wybierać te najlepsze i najświeższe. Od kilku dni nie miałam jednak okazji natrafić ten przysmak. Po kilku minutach desperackiej wędrówki od straganu do straganu i rzucanym przeze mnie błagalnym pytaniem "coconut?" znajduję swój skarb i od razu łapczywie wypijam sok z dwóch owoców. Nie muszę chyba wspominać, że od tamtej pory moje uzależnienie od kokosów udzieliło się także chłopakom, którzy szczególnie chętnie mieszali ich zawartość z rumem.


Wieczór spędzamy na tarasie. Pijemy piwo, gramy w karty, relaksujemy się w hamakach. Bierzemy prysznic w towarzystwie żab, zasypiamy przy akompaniamencie gekonów (strasznie hałaśliwe stworzenia), owadów,  kogutów i zawodzącej muzyki, która dochodzi z jednego z pobliskich namiotów. Jeszcze wtedy jesteśmy pewni, że jesteśmy świadkami wesela. Po kilku dniach okazało się, że to jednak pogrzeb. No cóż... Było blisko.


Zasypiam z uśmiechem na twarzy. Szczęśliwa, jak nigdy wcześniej. Od tego dnia, gdy słyszę słowo RAJ przed oczami staje mi Kampot.

A już kolejnym razem: wycieczka do parku narodowego, najlepsze czekoladowe pancakes pod słońcem, najpiękniejszy zachód słońca jaki miałam okazję zobaczyć, polowanie na świetliki, żeberka i dalsze rozmyślania dotyczące tego cudownego miejsca.

Zapraszam!


Panna D.