niedziela, 25 czerwca 2017

Przystanek III- Mui Ne


wioska rybacka

Mui Ne to jedno z tych miejsc, na które długo czekałam. W końcu to tam od kilku lat mieszka Andrzej Meller- autor książki "Czołem, nie ma hien. Wietnam jakiego nie znacie", która pomagała mi nieco w zaplanowaniu trasy, to tam pracuje wielu Polaków śmigając na kitesurfingu, to tam w końcu spotkam się z morzem, którego nie widziałam przez ponad rok i może w końcu sama będę miała okazję do spróbowania swoich sił na desce. Niestety rzeczywistość okazała się nieco inna- zaraz obok Hue i Tam Coc jest to miejsce, na którym najbardziej się zawiodłam. Niby było wszystko, co miało być- piękna pogoda, plaże, morze, kitesurfing, sporo restauracji, niezwykła natura, ale czegoś mi zabrakło i gdy po 4 dniach pobytu wrzucałam na plecy plecak i ruszyłam w dalszą drogę poczułam ulgę. Na moje zdanie o Mui Ne złożyło się, jak to zwykle bywa, wiele czynników i przypuszczam, że gdyby nie dopadła mnie infekcja żołądkowa i pierwszy kryzys i gdybym zawitałabym tam w innym czasie (a nie po rozstaniu z moimi znajomymi z Can Tho) to zupełnie inaczej postrzegałabym to miejsce. Czy żałuję, że tam pojechałam? Ani trochę! Przeżyłam fantastyczne chwile, odbyłam tam jedną z najlepszych rozmów w Wietnamie, poznałam fajnych ludzi, spałam w namiocie, a wycieczka jeepem do wioski rybackiej, fairy stream i na wydmy jest jedną z pozycji na mojej liście "Highlights of Vietnam". Ale zacznijmy od początku.

Wieś ta położona jest w południowo-wschodniej części Wietnamu nad Morzem Południowochińskim, liczy sobie ponad 24 tys. mieszkańców (co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie widziałam nawet jej połowy) i słynie z jednych z najlepszych na świecie warunków do uprawiania kitesurfingu. Jest to także miejsce szczególnie ukochane sobie przez Rosjan, co w pewien sposób wpłynęło na moją ocenę. Nie po to wszakże jadę do Wietnamu, by słyszeć wszędzie język rosyjski, dostawać menu pisane cyrylicą i generalnie czuć się, jak w Rosji. Z całej tej sytuacji wyniknął jeden plus- podjęłam decyzję o skreśleniu z listy miejsc do odwiedzenia miasta Nha Trang, w którym to turystyka rosyjska jest jeszcze bardziej zauważalna. Nie żałuję!



Jak już pisałam w Mui Ne dostałam z pozoru wszystko, czego oczekiwałam- piasek, fale, czysty hostel z basenem, drinki z palemką i przepiękną naturę. Czego mi zabrakło? Ludzi lokalnych i miejsca, w którym mogłabym przesiadywać i przyglądać się tutejszemu życiu. Mój hostel położony był dość daleko od wioski rybackiej, w której zatrzymałam się tylko na chwilę. To właśnie tam mogłabym dostać, to czego potrzebowałam. Poza tym miejscem Mui Ne wydawało mi się opuszczone. Gdy udałam się na spacer nie spotkałam praktycznie żadnej innej osoby. Szłam wzdłuż jedynej ulicy przyglądając się tym ekskluzywnym hotelom i resortom, licznym, ale pustym restauracjom i zastanawiałam się, gdzie do cholery podziali się ludzie. Wyprawa na plażę też nie była szczególnie udana- plaża publiczna była stosunkowo mała i oddalona od mojego hostelu, a większość plaż było własnością prywatną hoteli. Pustka to coś, czego nie znoszę.

Mój pobyt w Mui Ne uratowało przed klęską kilka czynników. To tutaj poznaję C.- koleżankę mojego kuzyna, z którą od razu łapię świetny kontakt (pozdrawiam!) i C.- Holendra, dla którego pozostanę Anną i z którym  przegadałam pół nocy i bardzo żałowałam, że następnego dnia nasze drogi się rozejdą.

Wycieczka, która miała być szkołą przetrwania, bo od kilku dni walczyłam z ostrą infekcją żołądkową, a wszelkie próby jedzenia i picia kończyły się fiaskiem, okazała się fantastyczna, a wędrówka strumykiem wśród czerwonych skał i ta, po białych wydmach pozostaną jednym z najpiękniejszych wspomnień z całego pobytu w Wietnamie.
Jakby dodać do tego jeszcze przejażdżkę jeepem i spanie w namiocie na samej plaży to mamy całkiem niezły komplet.

Pozwolę sobie skopiować wpis na temat wycieczki. Stworzyłam go zaraz po powrocie z całodniowego zapoznawania się z okolicami Mui Ne zawiera więc świeże wrażenia i emocje:

Postanawiam wprowadzić swój plan "relaks" w życie i kieruję swoje kroki w stronę basenu. Nim jednak dotrę do brzegu zagaduje do mnie pewien Holdener, rozmawimy trochę o swoich dalszych planach po czym pada pytanie czy i ja wybieram się dzisiaj na wycieczkę. "Nie, dzisiaj mam w planie dochodzić do siebie i wreszcie odpocząć" odpowiadam. 40 min później wraz z 9 innymi osobami wsiadam do jeepa (do dziś pytam się jakim cudem zmieściło się w nim 10 osób. Witamy w Wietnamie!). Plan "odpoczynek" ponownie przegrał z hiperaktywnością Domy. Po kilkusekundowej analizie stwierdziłam, że wbrew porannym postanowieniom średnio widzi mi się spędzenie dnia na leżaku. Biorę więc pośpiesznie prysznic, ładuję w siebie kolejną dawkę leków i po chwili z nową wesołą ekipą pędzimy w stronę pierwszego przystanku- fairy stream i wodospadu, który jest naprawdę spektakularny- ma może metr wysokości :) nim jednak do niego dotrzemy czeka nas spacer środkiem strumyka. Mijamy przepiękne skały i wydmy, zagroda strusi, na których można jeździć wzbudza w nas obrzydzenie, ale już po chwili ponownie uśmiechamy się maszerując i zachwycając się otaczającą nas rzeczywistością. Słońce grzeje, strumyk chłodzi nasze rozpalone ciała, a my rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Miejsce to, mimo ogromnej ilości turystów to istna oaza spokoju. Gdy mój stan i czas na to pozwolą postaram się tam jeszcze wrócić.

fairy stream







Przystanek drugi to wioska rybacka. Setki kolorowych łodzi kołyszących się na falach to tworzą bajeczny obraz. Słońce odbija się w tafli morza co jeszcze bardziej nadaje temu miejscu chrakateru.






Tym razem czeka nas dłuższa przejażdżka- przez blisko 30 minut pędzimy prawie pustymi drogami w stronę białych wydm. Jazda jeepem, mimo ścisku, to ogromna przyjemność. Droga, którą jedziemy jest wspaniała- otaczają nas przepiękne drzewa pełne kwitnących kwiatów, niektóre odcinki znajdują się tuż przy morzu. Obserwujemy kitesurferów i kąpiącacych się turystów. Po pewnym czasie nasz kierowca zatrzymuje się na chwilę i szykuje dokumenty i pieniądze, dla policji, jak tłumaczy. I faktycznie po 2 minutach zostajemy zatrzymani przez kilku policjantów, podobny los spotyka każdego kolejnego jeepa i każdy motor. Zastanawiam się jaki jest oficjalny powód naszego zatrzymania. No cóż korupcja i dawanie w łapę są dalej na porządku dziennym w Wietnamie...




W końcu dojeżdżamy do białych wydm. Muszę przyznać, że robią piorunujące wrażenie. Wspinamy się na jedną z nich i podziwiamy roztaczającą się przed nami panoramę. Jest tu jednak jeden minus- na dole znajduje się wypożyczalnia quadów, z której niestety często korzystają turyści co powoduje, że nie dość, że trzeba non stop uważać czy zza wydmy nie wyjedzie żaden pojazd to jeszcze w miejscu tym panuje okropny hałas, co częściowo psuje ten iddyliczny krajobraz. W drodze powrotnej trochę się gubimy i wśród kilkudziesięciu jeepów nie potrafimy zlokalizować naszego :)
Na koniec przystajemy jeszcze, by przejść się po jeszcze jednych wydmach- tym razem czerwonych. Nie są już tak spektakularne, ale widok zachodzącego słońca dodaje temu miejscu uroku.
Cała wycieczka trwa blisko 4 godziny i mimo upału, zmęczenia i nieposłuszeństwa ze strony żołądka jestem pełna pozytywnej energii. Przepiękne widoki rekompensują te wszystkie negatywne czynniki. Znów odżywam, znów rozpiera mnie szczęście i znów z mojej twarzy nie znika uśmiech.
białe wydmy



Słońce chowające się powoli za czerwonymi wydmami







taaaaka mała


Hostel, w którym się zatrzymuje jest prawdziwą mekką dla backpackerów. Jest duży, ma basen, całkiem niezłe jedzenie, dormitoria są czyste i całkiem wygodne, mimo 12 osób, które śpią w jednym pokoju. Po dwóch dniach decyduję się na ucieczkę. Niby jest świetnie, ale... no właśnie. Nie tego szukam. Przebywając w backpackerskim świecie zauważam, że można tu dzielić ludzi na dwie grupy (grup jest więcej, ale skupmy się dziś na tych dwóch): grupa pierwsza to ci, którzy jadą do Azji, bo jest tanio, można codziennie chodzić na imprezy, pić do woli, cieszyć się z happy hour zaczynającej się już o 10 rano, spędzać dnie przy basenie, a przy okazji, od czasu do czasu coś zwiedzić. Grupa druga to ludzie, którzy na pierwszym miejscu stawiają poznanie nowego kraju i nowych kultur, a na drugim imprezy, drinki etc. Gdy uświadamiam sobie, że w hostelu większość ludzi należy do tej pierwszej grupy postanawiam się ewakuować. Źle się czuję w sytuacjach, gdy rozmawiając o Kambodży słyszę "tam było super, codziennie byłyśmy pijane, bo serwowano tanie drinki i piwo".
Z biegiem czasu dość szybko uczę się rozpoznawać ludzi z danej grupy i zręcznie omijam tych pierwszych, nie chcąc tracić czasu na zbędne znajomości i skupiam się na tej drugiej, z której później rodzą się całkiem fajne relacje. O backpackerskim świecie można pisać dużo i może niedługo to zrobię, ale powróćmy jeszcze do Mui Ne.


śniadanie

W Mui Ne dopada mnie pierwsza dość nieprzyjemna infekcja i pierwszy poważny kryzys, co sprawia, że ostatecznie stawiam na relaks. Poza dniem, który spędzam na podziwianiu tutejszej przyrody wypoczywam i regeneruje siły. Trochę z wyboru, a trochę z przymusu. Gdy wsiadam na motor, który ma mnie zawieźć do nowego resortu położonego przy samym morzu jeszcze nie zdaję sobie sprawy, że znajdę się na komplentym odludziu. Nie ma tu ani sklepu, ani restauracji (nie licząc tej w hostelu). Kolejne doby spędzam więc na słuchaniu muzyki, czytaniu, pisaniu, spacerowaniu po plaży, zażywaniu morskiej kąpieli i siedzeniu na huśtawkach. To właśnie w tym miejscu powracam do cieszenia się z bycia ze samą sobą, mimo monotonni godziny szybko mijają, a ja wyciszam się i stopniowo powracam do sił.

pierwsze selfie w Wietnamie

wiatr we włosach


śniadanie z widokiem

cała plaża dla mnie








Nie wiem jeszcze czy powrócę do Mui Ne w trakcie mojej kolejnej wizyty w Wietnamie. Wiem, że moja ocena tego miejsca jest subiektywna, wiem, że oceniam je bardzo surowo, wiem też, że mimo wielu minusów mimo wszystko będę myśleć o tym miejscu z pewną dozą czułości. I chyba jednak dam mu jeszcze jedną szansę. Tym razem stanę na descę i może to pozwoli mi na zbudowanie nowego wizerunku.

A teraz jak zwykle Mui Ne oczami Panny D.



tak, w Mui Ne wiało. Nieustannie.








nasze autko

A teraz biorę się za pisanie kolejnej notki, tym razem pora na góry i Dalat czyli jedno z moich ukochanych wietnamskich miast.

Do zobaczenia!

Kochajcie życie!
Panna D.