niedziela, 1 października 2017

Przystanek IV- Dalat


 

 
Ostatnio bardzo opuściłam się w pisaniu, a im więcej czasu upływa, tym gorzej idzie mi przywoływanie wspomnień z mojej wietnamskiej wędrówki. Bynajmniej nie z powodu złej pamięci, ale raczej z powodu nieustannej tęsknoty, która uniemożliwia mi selekcji zdjęć bez urojenia łezki. Gdy dodać do tego jeszcze brak czasu to mamy idealne warunki do tworzenia zaległości.

Dalat, czyli kolejny cel mojej wietnamskiej przygody, od miesięcy cierpliwie czeka na swoją kolej. I choć wiem, że to Hoi An, a nie Dalat będzie najbardziej czarującym punktem na mojej trasie, to i tak miasto to pozostanie jedną z moich perełek, którą będę wpominać z ogromnym sentymentem.
Na moją ocenę złożyło się kilka czynników- atmosfera panująca w mieście, liczne kawiarenki, wszechobecne kwiaty i truskawki, targ w centrum miasta, ludzie lokalni, mój hostel i jego właściciele, a także grupka backpackerów, którą tu poznaję i z którą będę spotykać się w każdym kolejnym mieście.

Po traumatycznym przeżyciu, którym okazała się droga z Mui Ne do Dalat* moim oczom w końcu ukazuje się miasto, w którym pokładam ogromne nadzieje. Naczytałam się wielu pozytywnych opinii i bałam się, że się zawiodę. Niepotrzebnie. Dalat spełniło moje wszystkie oczekiwania. Już sam moment wyjścia z minibusika przyniósł ulgę- miasto to ulokowane jest  górach Annamskich w kotlinie na wysokości 1220 m.n.p.m, w związku z tym panuje tu górski klimat, którego po 2 tygodniach na południu potrzebowało moje ciało. Miasto to jest popularnym celem podróży nie tylko dla turystów, ale i dla samych Wietnamczyków, którzy bardzo chętnie przyjeżdżają tu w celach wypoczynkowych. Dużą rolę w ukształtowaniu tej miejscowości miał francuski lekarz Aleksander Yersin, który założył, że to idealne miejsce na uzdrowisko. Samo miasto założono w 1912 roku i szybko zyskało miano europejskiego. W okresie kolonialnym populacja Dalat składała się w 20% z obcokrajowców, a przechadzając się po jego uliczkach można wciąż podziwiać wille z tamego okresu.

Pierwsze dłuższe spotkanie z centrum zostawiam na później. Najpierw lokuję się w łóżku z kotarkami i zapadam w głęboki sen. Budzi mnie odgłos ulewy, ale zamiast wpaść w czarną rozpacz cieszę się jak dziecko, bo w końcu będę miała szansę trochę zwolnić, napić się kawy w jednej z kawiarni, wszamać jakieś ciacho, nadrobić zaległości w pisaniu i powoli, bez zbędnego pośpiechu zapoznam się z okolicą. Już po kilku sekundach mogę powiedzieć, że jestem zachwycona tym 190 tysięcznym miastem, które... żyje! To coś, czego tak bardzo brakowało mi w Mui Ne. W Dalat jestem otoczona Wietnamczykami i mogę do woli przyglądać się tutejszemu życiu. Ze względu na klimat zamiast egzotycznych owoców można znaleźć tu truskawki i kwiaty, a ich zapach roznosi się po całym mieście. Są tu turyści, ale nie natrafiam na nich na każdym kroku. Jakby tego było mało nie wzbudzam tu sensacji (no może tylko gdy maszeruję przez miasto w japonkach, szortach i bluzce na ramiączkach podczas gdy tutejsi mieszkańcy otuleni są płaszczami, na głowach mają czapki, a na rękach rękawiczki (!)). Już wiem, że mimo niesprzyjającej pogody (która zresztą poprawi się w dniu kolejnym) pokocham to miasto. Kolorowe domy, motory, skutery, targ nocny, jedzenie uliczne- to wszystko sprawia, że szybko wsiąkam w atmosferę tego miejsca i po raz kolejny zostaję dłużej, niż zakładałam.













Udaje mi się w końcu nieco zwolnić tempo. Kilka godzin dziennie poświęcam na długie spacery, konsumowanie kawy i obserwację tutejszej rzeczywistości. Bez pośpiechu i nerwów. Dalat ma w swojej ofercie kilka miejsc, które są obowiązkowymi punktami, ale spokojnie dałoby się zaliczyć je w ciągu 1,5 dnia. Mimo tego nie potrafię zmusić się do ruszenia w dalszą drogę, a każda kolejna doba spędzona w Dalat utrudnia mi pożegnanie.

Kawiarenki, kawiarenki :)






Crazy House

Jedną z najbardziej znanych atrakcji miasta jest Crazy House znajdujący się na liście 10 najdziwniejszych domów na świecie. W każdym przewodniku natrafić można na wzmiankę o tym miejscu i muszę przyznać, że naprawdę warto je odwiedzić. Ta zaprojektowana przez artystkę Dang Viet Nga niezwykle przedziwna konstrukcja wznosi się nad miastem i jest jedną z ulubionych atrakcji oferowanych w mieście. Powstała w 1990 roku, ale prace nad jej ukończeniem trwały jeszcze kilka dobrych lat. Szalony dom to niezwykła budowla rodem z filmu fantastycznego. Składa się z jaskiń, krętych i wąskich schodów, poplątanych korytarzy. Gdzieniegdzie można natrafić na figury zwierząt ze świecącycmi, czerwonymi oczami. Wewnątrz mieści się 10 pokoi, wszystkie noszą nazwy dziwacznych i rzasko spotykanych roślin i zwierząt. Szalony dom pełni równocześnie funkcję hotelu, kawiarni i galerii sztuki. Z dachów niektórych częsci budynku roztacza się widok na miasto i jego okolicę. Coś wspaniałego! Pokonywanie kolejnych zakątków szalonego domu zajmuje mi dobre kilkadziesiąt minut. Niekiedy niemal czołgam się po krętych schodkach, bo mój lęk wysokości daje o sobie znać, gdy jestem zmuszona do przejścia przez wąski mostek zbudowany dobrych kilka metrów nad ziemią. Nie umniejsza to jednak mojego zachwytu i długo odwlekam moment opuszczenia tego miejsca.

















Cozy Nook Hostel

Jak już kilkakrotnie wspominałam rzadko z wyprzedzeniem bookuje hostele. Najczęściej robię to w autobusie zmierzającego do kolejnego punktu na mojej trasie. Nieczęsto zaglądam do rekomendacji umieszczonych w przewodnikach, zdecydowanie wolę kierować się sugestiami innych podróżników. Tak też było w przypadku jednego z najlepszych hosteli, w jakich przyszło mi nocować. Cozy Nook Hostel został mi polecony przez innego backpackera i choć z powodu przepełnienia pierwszą noc spędziłam w innym miejscu, na drugi dzień pełna nadziei przekroczyłam progi tego budynku i przez kolejne dni odwlekałam moment jego opuszczenia. Była to zasługa wspaniałych właścicieli, którzy sprawili, że po 5 minutach czułaś się tu jak w domu. Rodzina prowadząca hostel po kilku minutach znała imiona wszystkich backpackerów (a było nas dobre 30 osób), a organizowane przez nich family dinner były nie tylko ucztą dla podniebienia, ale i wspaniałą okazją do poznania innych wędrowców. To właśnie tutaj poznaję parę z Irlandii, chłopaka i dziewczynę z Niemiec i moją ulubioną Holenderską koleżankę i to właśnie z nimi będe spotykać się przez kolejne 4 tygodnie, w każdym następnym miejscu. Nie ma dnia, w których serdeczność wietnamskiej rodziny nie wywoływała na mojej twarzy uśmiechu, a moment, w którym w czasie jednej ze wspomnianych kolacji na stole wylądował tort dla chłopaka, który już 3 raz u nich nocował (co więcej chłopak wcale o tym nie wspomniał. Oni go po prostu pamiętali) pozostanie jednym z najbardziej wzruszających wspomnień mojej wycieczki.
Cozy Nook Hostel to także czyste pokoje, wygodne łóżka, przepiękne, nowoczesne łazienki i... ciepła woda! Nie wiem czy kiedykolwiek doceniałam ten dar tak bardzo, jak wtedy.


Okolice

Dalat słynie ze swoich niezwykłych okolic. Podróżnicy udają się na tutejsze plantacje kwiatów i kawy, odwiedzają farmę świerszczy (połączone z ich konsumpcją), zaglądają do wiosek zamieszkiwanych przez tutejszą mniejszość etniczną, zachwycają się przepiękną pagodą, uśmiechają na widok ogromnego posągu Wesołego Buddy, delektują się kawą luwak w niezwykłych okolicznościach przyrody, wspinają się po śliskich skałach na wodospad słonia, obserwują proces tworzenia jedwabnych szalików, a na koniec pałaszują wspaniałe jedzenie serwowane przez jedną z lokalnych restauracji. Sama droga do poszczególnych celów to atrakcja, nie tylko ze względu na górskie i niezwykle kręte ulice, ale przede wszystkim dzięki przepięknym krajobrazom, które nas otaczają.
Wodospad słonia






Pagoda

Posąg wesołego Buddy



Plantacja kawy i łaskun








Plantacja kwiatów



Stara stacja kolejowa


Wioska zamieszkiwana przez jedną z mniejszości etnicznych









Farma świerszczy, pycha!







Uczta!






Obowiązkowy punkt każdej wizyty w Dalat!


100 Roof Bar

Kto by pomyślał, że bar może być taką atrakcją. Odwiedzany przez miłośników zabawy w chowanego bar, zbudowany na wzór Szalonego Domu, zachwyca chyba każdego, który przekroczył jego próg. O ile łatwo jest odnaleźć wejście, o tyle znalezienie wyjścia nie jest już tak proste. Bar bowiem składa się z schodów, korytarzy, ślepych zaułków, drabinek i innych rzeczy, mających utrudnić nam znalezienie wyjścia (a gdy wcześniej wypiliście coś procentowego i na przykład obsługa zgasi światło to perspektywa nocy w tymże miejscu okazuje się całkiem prawdopodobna). Do pokoniania jest kilka pięter i kiedy myślisz, że już dość dobrze poznałeś sekretne przejścia i drogę do wyjścia, nagle schodzisz do piwnicy i nie masz pojęcia jak się tu znalazłeś i co gorsza, która droga wiedzie do punktu początkowego.
Świetna zabawa, rewelacyjne miejsce, ceny wygórowane, ale warto poświęcić godzinę lub dwie. Gwarantuję, że będzie to jeden z najlepszych barów, w jakim przyszło wam się relaksować.



Jeśli więc jesteście w trakcie planowania podróży po Wietnamie i zastanawiacie się czy warto zboczyć nieco z drogi i wstąpić do Dalat to może powyższa notka Was do tego przekona. Dla mnie miasto to pozostanie jednym z najwspanialszych punktów mojej wietnamskiej przygody. Jeśli szukacie przygód pomyślcie o Easyriders, sama nie skorzystałam z ich oferty (czego baaaaardzo żałuję), ale słyszałam same pozytywne opinie. Zresztą droga do i z Dalat jest tak spektakularna, że jazda na motorze musi być niczym innym, jak czystą przyjemnością.

A na koniec, jak zwykle, mieszanina zdjęć przedstawiających Dalat (chwile w nim spędzone) w obiektywie Panny D.

szczęśliwe backpackerki

najlepsza pamiątka z Wietnamu czyli Mark i Doma idą na zakupy

brzeg jeziora to idealne miejsce do relaksu






targ centralny


kolory Dalat

Azjatycka wersja wieży Eiffla

Lena i karoce








targ nocny

wujek Ho jest obecny na każdym kroku


nasz ulubiony napój

taras na szczycie ukochanego hostelu





cisza przed burzą




łaaaa!

milusińscy






* dla tych, którzy nie czytali jeszcze wspomnień panny D. z drogi do Dalat kopiuję stary post. O tak, droga do i z Dalat to szaleństwo... ale jakie ma się wspomnienia! :)

Nie sposób nie opisać drogi do Dalat. O trasie tej krążą niemal legendy. Kilka dni temu do pokoju, w którym byłam przybyły dwie dziewczyny z Niemiec. Choć właściwie powinnam napisać wczołgały się.
- co jest z wami dziewczyny? Godzina jeszcze taka młoda, a wy już padacie! -rzucam w ich stronę.
-wracamy z Dalat- słyszę w odpowiedzi.

Ah, w takim razie wszystko jasne!
Dalat to słynna w całym Wietnamie miejscowość wypoczynkowo-zdrowotna. Położona w górach Annamskich, w kotlinie na wysokości 1220 m n.p.m., często porównywana jest do miasteczek alpejskich. Dużą rolę w jej ukształtowaniu miał francuski lekarz Aleksander Yersin, który założył, że to idealne miejsce na uzdrowisko.
Ale wróćmy do przejażdżki śmierci. Do Dalat prowadzą dwie drogi- jedna z Mui Ne, druga z Nha Trang. Obydwie słynne są wśród backpackerów. Nie było ani jednej osoby, która przy pytaniu o pobyt w tym mieście nie wspomniałaby podróży autobusem.
"Nie licz na to, że pośpisz"
"Zastanów się czy na pewno chcesz coś zjeść"
"Przygotuj się na ekstremalną przejażdżkę"
Słyszę zewsząd.

Brakowało tylko "odmów 10 zdrowasiek". Jeśli miałoby się porównać to doświadczenie do innego przeżycia to byłaby to jazda rollercoasterem bez trzymanki i zabezpieczeń. Przez pierwsze 3 godziny nie ma 5 sekund, w których by się nie podskakiwało. O dziwo to nie wina dziur, bo takowych nie zauważam. To raczej skutek pofalowanej nawierzchni i nieustannych zmian wysokości, raz w dół, zaraz po tym w górę, po chwili ostry zakręt w lewo, a sekundę później skręt w prawo. I tak przez bite 3 godziny. W niektórych miejscach zaśmiewamy się do łez próbując nie spaść z fotela, na innych odcinkach słychać tylko "oh my God!". Regularnie jeżdżę autobusami pocztowymi w szwajcarskich Alpach, ale czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. Po 2h zajeżdżamy na parking w celu odbycia przerwy. My, biali turyści, z ulgą opuszczamy pokład wymieniając krótkie "nie przeżyjemy tego". Trafiamy bowiem na kierowcę, którego marzeniem jest chyba zostanie kaskaderem. Przyzwyczaiłam się już do szalonej jazdy motocyklistów, wiem, że są mistrzami w jeździe w różnych warunkach, w Mui Ne doświadczyłam szybkiej jazdy jeepem, w Ho Chi Minj jeżdżenia pod prąd. Ten jednak pobija wszystkich- mija inne autobusy i ciężarówki tuż przed zakrętem nie mogąc w żaden sposób ocenić czy przypadkiem za nim nie spotkamy innego pojazdu, nie zwalnia na ostrych zakrętach, manewruje w tych trudnych warunkach jedną ręką, w drugiej zaś trzyma telefon.
Jazda taka sprawia, że w twojej głowie zaczynają pojawiać się przeróżne myśli:

1. Zginiemy tu. Albo nie wyrobimy na zakręcie i spadniemy w przepaść (ciekawe kiedy nas znajdą? Nawet jak ktoś z nas przeżyje zostanie pożarty przez komary i inne insekty), albo zderzymy się z innym autobusem i zginiemy czekając na akcję ratunkową, bo najbliższe miasto znajduje się w ch** daleko (przepraszam za język, ale w trakcie jazdy takie słowa nasuwała mi moja głowa), karetki jeżdżą w Wietnamie tempem żółwia, a helikopter tu raczej nie wyląduje (zakładając, że w ogóle tu takowe mają).
2. Może chociaż wzorem polskiego rządu postawią jakiś pomnik.
3. Dobrze, że wykupiłam ubezpieczenie na wypadek śmierci i pokrywa ono transport zwłok do kraju.
4. Nie wiem tylko co na to firma ubezpieczeniowa, skoro mam ich w razie sytuacji awaryjnych najpierw informować, a później dopiero działać. Czy dotyczy to także śmierci? Czy powinnam uprzedzić ich zawczasu? Czy mogę w razie czego odejść z tego świata bez ich zgody?
5. No cóż przynajmniej doświadczyłam dwóch tygodni w Wietnamie. Widziałam rzekę, morze, teraz spoglądam na góry. Nie jest tak źle.
6. Że też ja nie spisałam testamentu. Nie żebym miała co rozdzielić, ale brzmiałoby to dostojniej.
7. Czy ktoś poinformuje moje szefostwo i współpracowników o moim odejściu? Czy dowiedzą się dopiero za 5 tygodni, gdy nie stawię się w pracy? Pewnie pomyślą sobie, że zostałam w Wietnamie i wyklną mnie i wszystkich Polaków.

Nie wiem jakim cudem, ale dojechaliśmy cali i zdrowi. W dodatku o dobrą godzinę przed czasem, co akurat wcale mnie nie dziwi.


ale za to widoki są bajeczne