niedziela, 6 sierpnia 2017

Wietnamskie smaki




Mówi się, że przez żołądek do serca. Mogłoby to służyć jako jedno z uzasadni mojej miłości do Wietnamu. Już rok przed moją podróżą, będąc jeszcze w Kambodży, słyszałam, że skoro kocham kuchnię khmerską to na pewno rozkocham się także w tej wietnamskiej, która ma sporo więcej do zaoferowania. Jako że uwielbiam jeść, smakować, kosztować nowych potraw, pogłębiać wiedzę o gatunkach owoców i warzyw, a przy okazji stawa się coraz śmielsza w kwestii jedzenia robaków lub innych nietypowych potraw, nie mogłam się doczekać.

Obiecywano mi wiele i całe szczęście się nie zawiodłam choć były miejsca, w których mój posiłek nie był do końca trafiony. Jednak w większości przypadków po skończonej uczcie byłam usatysfakcjonowana, a nawet wniebowzięta. I właśnie o tym będzie dzisiejszy wpis jak zwykle wzbogacony zdjęciami (w większości przypadków jakość zdjęć woła o pomstę do nieba, bo bardzo często głód brał górę i byłam zbyt niecierpliwa, by szukać odpowiedniego oświetlenia i bawić się w kadrowanie). Nie polecam czytać bądź oglądać z pustym żołądkiem. Ja kilkakrotnie w trakcie pisania przerywałam i biegłam do lodówki, gdzie niestety nie było niczego, co przypominałoby wietnamskie smakołyki.

Pisanie tej notki zajęło mi sporo czasu, bo samo przebrnięcie przez zdjęcia w aparacie i na telefonie to niekończąca się historia. W dodatku w przypadku niektórych dań pozapominałam nazw i składników i musiałam szukać ratunku u moich wietnamskich znajomych, co wcale nie było takie łatwe, bo gdy pytałam znajomych z północy o deser, który jadłam na południu opisując go jako kleisty, brązowy z zewnątrz i żółtawy w środku usłyszałam tofu (!) i musiałam szukać ratunku gdzie indziej. Wiele potraw, jak to zazwyczaj bywa, występuje wyłącznie w danym regionie i nie są do końca znane w innych. Kuchnia wietnamska jest niezwykle różnorodna. Południe obfituje w egzotyczne owoce i warzywa, niektóre z nich widziałam pierwszy raz na oczy i długo zajęła mi nauka ich nazw i sposobów obierania czy jedzenia. Skąd miałam wiedzieć, że owoc zwany milk apple przed obraniem należy dokładnie wymasować!? Nie miałam też pojęcia o istnieniu owocu o nazwie jagodzian rambutan i niejednokrotnie kompromitowałam się w oczach moich nowych towarzyszy. Miałam jednak to szczęście, że dużą część czasu spędzałam z ludźmi lokalnymi i to właśnie dzięki nim poznałam tak wiele nowych smaków. Z całą pewnością wielu z nich nie miałabym szansy spróbować bez ich obecności, bo nigdy nie trafiłabym do miejsc, gdzie są one serwowane. Jeśli jakimś cudem oddaliłabym się od centrum miasta i na nie natrafiła to nie wiedziałabym co jest w ofercie, bo menu dostępne było tylko w języku wietnamskim. Jeśli udałoby mi się pokonać tą przeszkodę to z całą pewnością nie miałabym bladego pojęcia, jak należy skonsumować daną potrawę. Na południu wietnamskie naleśniki zawija się w ogromne liście sałaty, na którą pewnie nie zwróciłabym uwagi.
Jeśli chcecie skosztować jak najbardziej lokalnych dań i być jedynymi białymi w „restauracji” to porwijcie jakiegoś Azjatę i poproście go o zabranie was do jednego na pozór obskurnego lokalu, a gwarantuje wam, że wyjdziecie zachwyceni (jeśli macie pecha to i chorzy, ale no risk, no fun!). A jeśli przypadkiem wybieracie się do Can Tho to piszcie śmiało, bo to właśnie w tym mieście mam obcykane naprawdę fajne miejsca, gdzie możecie zjeść smażonego szczura, węża czy krokodyla.

A póki co zapraszam Was w kulinarną podróż po moich ulubionych wietnamskich daniach. Kolejność podyktowana miejscem jedzenia. A może i nie.

1.
Phở czyli jedno z najsłynniejszych wietnamskich dań. Przepyszna i niezwykle aromatyczna zupa, którą po raz pierwszy miałam okazję skosztować w Ho Chi Minh w drugim dniu mojego pobytu. Już wtedy cierpiałam z powodu bólu żołądka i uznałam, że lekka zupa będzie najlepszym rozwiązaniem. Był to jedyny powód, dla którego ją zamówiłam, gdyż kto mnie zna ten wie, że nie przepadam za zupami. Szczególnie latem. Wyjątkiem jest pomidorowa i ogórkowa mojej mamy. Za te dałabym się pokroić. O dziwo zupy w wydaniu azjatyckim, w szczególności te z zawartością mleczka kokosowego, przypadły mi do gustu, a jedno z moich najukochańszych dań to właśnie zupa zjedzona w Hoi An, ale o tym za chwilę.
Nie wiem ile razy w ciągu mojego pobytu miałam na swoim talerzu powyższe danie, ale mogę stwierdzić, że nic tak dobrze nie leczyło mojego żołądka, jak słynna zupa
Phở.




2. Zupa curry skonsumowana o 7 nad ranem na pokładzie naszej łódki w trakcie zwiedzania targu wodnego w okolicach Can Tho. Wietnamczycy uwielbiają zupy i chętnie konsumują je o każdej porze dnia. Zupa na śniadanie to dla wielu norma. Po jakimś czasie nauczyłam się tego zwyczaju i chętnie korzystałam z takiej formy śniadania.
Dużo ziół i zieleniny, świeże warzywa, tofu i masa przypraw- i choć dalej padałam ze zmęczenia to i tak mogę stwierdzić, że był to jeden z lepszych posiłków, w dodatku spożyty w najbardziej oryginalnym miejscu, w jakim przyszło mi jeść.


3. Smażony szczur, Can Tho. Tak, tak, jadłam szczura. Żeby to raz! Gdy po raz pierwszy przyszło mi skosztować to mięso natychmiast poprosiłam o więcej. Rewelacyjnie doprawiony, niezwykle aromatyczny, serwowany w jednej z przydrożnych restauracji, do której wracam po 5 tygodniach ku uciesze właścicielki, gdzie zostaję rozpoznana i po chwili jestem w jej ramionach. Szczur w wykonaniu wietnamskim nie przypomina swoim kształtem owego gryzonia. To Khmerzy wbijają je bezpośrednio na ostrze i smażą na grillu więc nie trudno poznać co się je. W Can Tho bez pomocy osoby lokalnej większość osób nie miałaby pojęcia co właśnie przeżuwa. Po powrocie do Szwajcarii łudziłam się, że otworzę tu swój szczurzy biznes i zarobię na nim kokosy, coś mi jednak nie poszło. Wszystko wskazuje na to, że szczur wyląduje na moim talerzu dopiero w trakcie kolejnej wizyty w Wietnamie.

Can Tho po Hoi An to mój ulubiony kulinarny kierunek. Tutaj kosztuję także smażonego węża i krokodyla i wypijam litry (przesadzam) wina ryżowego, w którym pływają trzy kobry. Zdecydowanie preferuję węże właśnie w takim wydaniu- na talerzu lub w kieliszku. Mając na uwadze fakt, że odwiedzam to miejsce dopiero na początku swojej przygody w późniejszych jej etapach już nic mnie nie dziwi i jestem skłonna kosztować wszystkiego, co jest mi oferowane.



4. Ciasto z ryżu kleistego, Can Tho. Nie wiem jak inaczej nazwać ten deser, który do dziś śni mi się po nocach. Niezwykle słodkie, o bardzo dziwnej konsystencji pozostanie jednym z moich ulubionych łakoci. Spożywany na targu w okolicach centrum miasta.

5. Naleśniki wietnamskie (Bánh Xèo), Can Tho. To wbrew pozorom coś innego, niż naleśnik w wydaniu europejskim. Podawany na słono, z mięsem, liśćmi sałaty i ziół (na południu), choć spotkałam się z różnymi składnikami i sposobami podawania i jedzenia. Wersja południowa to mój numer 1 choć naleśniki ugotowane własnoręcznie w trakcie kursu gotowania w Hoi An były nie tylko zjadalne, ale i pyszne!


6. Owoce morza w jednym z lokalnych street foodów, Can Tho. Niebo w gębie!

7. ice-cream rolls, Can Tho. Dostępne na targu nocnym, do wyboru 4 smaki. Truskawka i herbata to moje ulubione. Ciekawy sposób przyrządzania (ostatnio natrafiłam na nie na street food festival w Zurychu) są świetnym pomysłem na deser, po którym można ponownie wrócić do uczty. Sam proces przygotowania jest tak ciekawy, że nawet, gdy nie miałam ochoty na nic słodkiego to i tak się na nie decydowałam, by móc jeszcze raz obejrzeć to ciekawe „widowisko”. Zdjęcia się zawieruszyły, ale jak ktoś jeszcze nie zna to proces powstawania można obejrzeć na przykład tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=Ybb57frsdKk

W Mui Ne nie jadłam nic ciekawego. To miejsce, w którym zawiodłam się na jedzeniu i do dziś nie rozumiem jakim cudem bliskość morza w żaden sposób nie wpłynęła na jakość podawanych owoców morza.

8. Wietnamska kawa, pita wszędzie, ale najlepsza w Dalat, bo to właśnie ten region słynie z plantacji kawy. Wietnam jest drugim po Brazylii eksporterem kawy na świecie. Będąc w Dalat warto wybrać się na wycieczkę po okolicy i zajrzeć na jedną z tutejszych plantacji. Szczególnie polecam tą, gdzie produkuje i serwuje się luwak-najdroższą kawę na świecie wyprodukowaną z ziaren zjedzonych, strawionych i wydalonych przez słodkie zwierzęta zwane łaskunami. Kawa jest niezwykle mocna, ale skondensowane mleko podawane w każdym lokalu łagodzi jej smak. Do tego okoliczności przyrody czynią to miejsce najpiękniejszą kawiarnią na świecie.


9. Smażone świerszcze, okolice Dalat. Jak już wspomniałam: po wypiciu wina ryżowego, w którym pływały kobry i zjedzeniu szczura przestałam mieć jakiekolwiek hamulce i zrobiłam coś, o co nie podejrzewałabym się nawet rok temu. Zaczęłam jeść insekty. Dostaliśmy je do skosztowania w trakcie wycieczki po regionie Dalat na jednej z tamtejszych hodowli tychże stworzeń. Okazało się, że świerszcze wzbogacone w dużą porcję protein tak mi posmakowały, że skonsumowałam połowę zawartości talerza (który miał służyć kilku osobom, na moje szczęście nie były one chętne do iść zjedzenia, mogłam więc szaleć).

Nim przejdę do moich ULUBIONYCH dań pozwolę sobie na krótki wstęp. Hoi An to kulinarny raj. To właśnie tutaj jadłam jedne z najlepszych dań w moim życiu. Cokolwiek wylądowało na moim talerzu było fantastyczne i w prawie żadnym innym miejscu w Wietnamie nie natrafiłam na tak dobre jedzenie.
Gdy zawitałam do Hoi An wieczorem wraz z grupą poznaną w Dalat spotkałam się z innym kolegą, który dobę wcześniej przybył do tego miasta. Na pytanie co dotychczas robił odpowiedział, że jadł. 7 posiłków dziennie. Przecierałam oczy ze zdumienia, ale już kolejnego dnia zrozumiałam, że tutaj tak właśnie trzeba postępować (oczywiście w przerwie warto pozwiedzać to urocze miasto). To tutaj na każdym kroku natrafia się na śliczne kawiarenki, wspaniałe restauracje i uliczne jedzenie, którym nie można (i nie powinno się!) oprzeć. Targ główny, w którym warunki sanitarne wołają o pomstę o nieba, ale jedzenie jest rewelacyjne, będzie moim numerem jeden i to właśnie tam będę zaczynać swój każdy dzień.

10.
Cao lầu czyli mój numer 1 (na równi z Bánh mì) w kuchni wietnamskiej. Cao lầu to danie, na które można natrafić tylko w Hoi An i jego regionie. W jego skład wchodzi specjalny makaron, wieprzowina, grzanki/krakersy (?) i zioła. Sposób wytwarzania makaronu (bo to właśnie z tego słynie ta potrawa) jest sekretem przekazywanym z pokolenia na pokolenie i znają go zaledwie 3 rodziny, które wstają w środku nocy i zajmują się produkcją makaronu mającego zaopatrzyć niemal wszystkie restauracje i stoiska z jedzeniem w Hoi An. Do dziś zastanawiam się jak oni to robią mając na uwadze fakt, że w mieście tym znajduje się dobra setka restauracji, ale widocznie mają swoje sposoby. Moja ulubiona wersja tego dania była podawana właśnie na targu centralnym (przedostatnie i ostatnie stoisko po prawej. Naprawdę warto!



11. White rose (bánh bao bánh vạc) czyli małe pierożki nadziewane mięsem lub krewetkami to kolejna specjalność Hoi An. Wyśmienite, lekkie, nadające się zarówno na śniadanie, jak i kolację. I tutaj polecam udać się na targ centralny.


12. Bánh mì. Hoi An nie było miejscem, w którym po raz pierwszy spotkałam się z tą potrawą. Miłością do tego niezwykle prostego i charakterystycznego dla Wietnamu dania zapałałam już w Sajgonie i jadłam je w każdym mieście poza Mui Ne. Ale to właśnie wersja z Hoi An i Hanoi przypadła mi najbardziej do gustu. Bánh mì to nic innego jak bagietka (pozostałość po francuskich kolonizatorach) wypełniona jednym z rodzajów mięsa (wersje mieszane są także dostępne), warzywami, ziołami i sosem. Niekiedy podawane z jajkiem i ziołami. Nie wiem w czym tkwi jej sekret, ale to jest danie, którego mimo swojej prostoty nie da się odtworzyć w Europie. Bánh mì będzie moim idealnym śniadaniem, obiadem i kolacją. Czasem będę przemierzać miasta pod osłoną nocy i szukać go w przeróżnych zakątkach.
Hoi An- okolice targu nocnego.

Hanoi- Bánh mì 25. Mała, przydrożna restauracja, zaopatrzona w zaledwie kilka plastikowych miniaturowych stolików niezależnie od pory
dnia przeżywa oblężenie. Wpływ na to ma jakość, cena i jedna z najwyższych ocen na Trip Advisor. W dodatku właściciel jest przewspaniałym człowiekiem i już w trakcie mojej drugiej wizyty mam wrażenie, że znamy się od zawsze.

13. Mango Cake, bánh xoài , Hoi An. To deser sprzedawny na ulicach tego miasta. Wbrew pozorom deser ten ma tyle wspólnego z mango, co Szwajcaria z morzem. Ciasto wyrabia się z kleistego ryżu, orzeszków ziemnych i cukru. Myląca nazwa ciasta wywodzi się od jego kształtu, który według Wietnamczyków wygląda jak ziarna mango. No cóż, skoro tak mówią.... :) Pierwszy kęs nie powalił mnie na nogi, ale zaraz po nim moje ciało ogarnęła euforia. Od tej pory przez kolejne dni będę przemierzać Hoi An na rowerze i polować na panie sprzedające ten niezwykły i dość specyficzny specjał.



14. Domowa lemoniada z płatkami kwiatów, Hoi An. Niebo w gębie. Nic więcej nie napiszę.






15. Malutkie kaczuszki, które nie zdążyły się jeszcze wykluć, a już wrzucono je na patelnię, Tam Coc. To nie moja ulubiona potrawa, ale postanowiłam mimo wszystko umieścić ją na liście. Już w Can Tho namawiano mnie do skosztowania tego azjatyckiego „specjału”, ale na sam dźwięk mną telepało. Dopiero po kilku tygodniach, zupełnie przypadkowo, dałam się namówić. Nie żałuję, ale też nie uważam tej potrawy za wyjątkowo smaczną. Winą jest nie smak, a zapach, który mnie odrzucał. Nie polecam także „otwierać” kolejnych części mięsa w celu odnalezienia poszczególnych części ciała.




16. Makaron z wieprzowiną i orzeszkami, Hanoi. Niezwykle proste danie, ale na długo zapadło mi w pamięć. Mimo wielości restauracji, na jakie można natrafić w Hanoi wracam do tej jeszcze raz, by ponownie delektować się tą aromatyczną potrawą.

17. Egg coffee, Hanoi. Kawa z jajkiem wywodząca się właśnie ze stolicy Wietnamu i podawana tylko tam. Początkowo nie byłam przekonana, na szczęście znajomi odesłali mnie do miejsca, gdzie po raz pierwszy ją serwowano. Obecnie właścicielem tej nieco obskurnej kawiarni jest wnuk pana, który ją wymyślił. Kawa jest wściekle słodka, ale PRZEPYSZNA. Będę wracać tam kilkakrotnie i za każdym razem będę wychodzić zadowolona.



Wietnam to kulinarny raj. Kraina, w której mając w ręku kilka dolarów nie da się głodować. Nie trzeba wcale chodzić do ekskluzywnych restauracji, by trafić na niezapomniane kulinarne doznania. Z mojego doświadczenia powiem, że takowych miejsc należy wręcz unikać. Lepiej stołować się w lokalnych restauracjach i na stoiskach z jedzeniem ulicznym. Warto sprawdzić czy jedzenie jest świeże i nie stało na słońcu przez pół dnia, a najlepiej stołować się tam, gdzie jedzą lokalni. Mój dzisiejszy wpis to zaledwie zalążek tematu i tylko kilka dań, które podbiły moje serce.

Będąc w Wietnamie miałam także kilkakrotnie okazję do uczestniczenia w kulinarnych ucztach, bo tak właśnie powinnam nazwać obiady czy kolacje, które na serwowano. Od jedzenia na ulicznych stoiskach lub w małych restauracjach lubię bardziej tylko jedną rzecz: posiłki organizowane przez hostele, homestay, guesthousy. Właściciele takich przybytków często organizują dla gości tak zwane family dinner, które są nie tylko doskonałą okazją do poznania innych backpackerów, ale i do skosztowania nowych dań. Tutaj nie ma jednej potrawy, przeciwnie-jest ich kilka(naście). Przed każdym gościem ląduje mała miseczka, do której nabiera się ryżu, warzyw, mięsa, zupy, tofu (tutaj lista ciągnie się kilometrami) i je się do woli. Czasem siedząc w jednym z ulicznych lokali z zazdrością spoglądałam na rodzinę właścicieli siedzącą na podłodze i nabierającą do miseczek kolejne potrawy.



Najlepsze owoce morza jakie przyszło mi jeść i restauracja położona na lagunie. Gdzieś pomiędzy Hoi An, a Hue.






Kolacja serwowana na statku w czasie rejsu po zatoce Ha Long





Sapa, Dalat, Phong Nha. Raj!




A na koniec jeszcze kilka zdjęć z kulinarnej strony Wietnamu.






















Lecę coś zjeść!

Do zobaczenia!