czwartek, 19 stycznia 2017

Zaproszenie do raju- Kampot odsłona trzecia



3 dzień naszego pobytu w Kampot jest równie intensywny, jak dzień ubiegły. Po prysznicu i śniadaniu udajemy się na oddaloną o kilkadziesiąt kilometrów plantację pieprzu.
M. wpada na pomysł, by szybko zboczyć z drogi głównej i ruszyć na poszukiwania przygód małymi wiejskimi ścieżkami. I chwała ma za to!

Przez ponad godzinę pędzimy dziurawymi drogami, podskakując co kilka sekund, co zawsze wywołuje u mnie salwy śmiechu, pozdrawiamy khmerskie dzieci, omijamy krowy i bawoły, które bardzo chcą spowodować wypadek, staramy się nie zwracać uwagi na coraz większy upał. Ja mam dodatkowy komfort- nie muszę koncentrować się na jeździe i pokonywaniu przeszkód więc mam dużo czasu, by przyglądać się tutejszemu wiejskiemu życiu.  Zauważam dzieciaki kąpiące się w ogromnych kałużach, mieszkańców robiących pranie, gotujących na paleniskach zbudowanych w ogródkach. Zachwycam się pięknym krajobrazem- hektarami pól, palmami, kwiatami. Chłonę cały otaczający mnie kawałek świata.






Po kilkudziesięciu minutach jazdy docieramy na plantację pieprzu. Spoceni i brudni- cały czerwony pył osiadł na naszych ubraniach i ciałach. Słońce pali niemiłosiernie. Nie powiem, byśmy zwiedzali plantację długo i byśmy angażowali się w owo zwiedzanie. Jest zbyt gorąco. Kambodża walczy z rekordowymi upałami, słupki na termometrach wskazują ponad 40 stopni, a wysoka wilgotność powietrza tylko pogarsza nasz stan.




Po 3 tygodniach przemierzania kraju Khmerów postanawiamy w końcu przywitać się z wodami Zatoki Tajlandzkiej- ruszamy do Kep. Kep to znany nadmorski kurort, na jego nazwę natrafić można w wielu przewodnikach. No cóż, nam miasteczko raczej nie przypada do gustu, ale może to wina zmęczenia i nadmiaru Słońca. Powstrzymujemy się przed wskoczeniem do wody i ruszamy upolować coś do jedzenia. Jako że jesteśmy w regionie, gdzie znaczna część społeczeństwa utrzymuje się z rybołóstwa, stawiamy na owoce morza.




Nakarmieni i napojeni ruszamy na plażę. Poza kilkoma wyjątkami nie ma tu żadnej osoby białej, co oczywiście bardzo mi pasuje. Uwielbiam obcować z lokalnymi. Sporo jednak nauki przede mną. Właśnie tamtego dnia po raz pierwszy i mam nadzieję ostatni poczułam się jak celebryta. Nie mogłam już dłużej wytrzymać widoku fal, musiałam zaznać swojej pierwszej morskiej kąpieli. Widząc kilku turystów kąpiących się w bikini/kąpielówkach postanawiam połączyć styl zychodni ze stylem khmerskim (Khmerzy kąpią się w ubraniach)- wchodzę do wody w spodenkach, a bluzkę zrzucam z siebie dopiero gdy jestem już zanurzona w wodzie. Oczywiście po chwili zachowuję się jak dziecko wpuszczone do figloraju- skaczę przez falę, nurkuję, śmieje się, gdy porywa mnie fala etc. Ani M. skupiony na robieniu mi kompromitujących zdjęć, ani T., który położył się pod palmą i zaznawał odpoczynku, ani wariująca ja nie zauważamy grupki, która zebrała się na brzegu i przygląda się moim poczynaniom. Pisząc grupka nie mam na myśli 5 osób. Co to to nie. Mam wrażenie, że zebrały się tam 3 rodziny. Całość liczyła około 25 osób w wieku 6 miesięcy do 80 lat. Postanawiam w końcu wyjść z wody i wtedy zauważam skupione na mnie oczy.

- M., dlaczego oni się na mnie tak patrzą? Przecież inni kąpią się w samym bikini/kąpielówkach? czy zrobiłam coś złego? Zapytuję. Na wszelki wypadek chowam się za M. i zarzucam na swoje mokre ciało bluzkę. Niepewni ruszamy w stronę T., który oddalony jest od owej grupki o jakieś pół metra. Postanawiam zmienić taktykę i udawać, że nie zauważyłam, że nieświadomie stałam się atrakcją dla ludności lokalnej. Podbiegam do T. i wyciskam z włosów resztki wody, która ląduje na jego twarzy. Niepewnie spoglądam na wciąż przyglądającą mi się bez żadnego skrępowania grupę. Na szczęście w tym momencie na ich twarzy pojawia się uśmiech, a moja niepewność ulatnia się w ciągu sekundy. Uffff nie musimy uciekać! Do dzisiaj nie doszliśmy do tego, co spowodowało u nich takie zainteresowanie. Przywykłam już do tego, że moja biała skóra, moje blond włosy i moje piegi zwracają na siebie uwagę, zwłaszcza w małych wioskach, ale jeszcze nigdy nie doświadczyłam tak ogromnego zainteresowania.





Ruszamy w drogę powrotną. Po drodze zatrzymujemy się na targu, gdzie chodzimy między straganami oferującami owoce morza, muszelki, dekoracje, przyprawy, zabawki, suszone owoce.





Mimo zmęczenia postanawiamy wycisnąć jeszcze ostatni poty z naszych jednośladów. Kierujemy się w stronę nieznanej nam jeszcze części Kampot. Docieramy do miejsc, w których nie ma żadnych hosteli, hoteli i resortów. Zamiast tego mamy khmerskie domy, sklepiki i ukochaną rzekę. To ta część miasteczka wzbudza u mnie największy zachwyt. Przyglądamy się przeprawie przez rzekę grupy nastolatek, które najwyraźniej wracają z zajęć w szkole do domów. Najszybszą obcją jest przeprawa dziurawą łodzią. Nie jest to jednak takie proste- wiatr wieje stosunkowo mocno, co wymaga od kobiety wiosłującej mnósta siły, dziewczyny w tym czasie biorą wiaderka w dłonie i pozbywają się z pokładu wody, zaśmiewając się przy tym jakby brały udział w najlepszej zabawie. Najwyraźniej samo towarzystwo wprawia je w tak dobry nastrój.

















Wieczór spędzamy nad rzeką, a później udajemy się do baru z muzyką na żywo. Przy mikrofonie stoi właśnie dziewczyna z Holandii, jej anielski głos niesie się po okolicy. Mężczyźni postanawiają udać się na piwo, a ja zostaję i spędzam wieczór przy dźwiękach cudownej muzyki. Szczęśliwa i spokojna, jak mało kiedy.



Tamtego dnia napisałam:

Poczyniłam nieco emocjonalny wpis. To chyba zasługa muzyki na żywo. Postanowiłam nie zmieniać nic w tekście, bo emocje, które towarzyszyły mi w trakcie pisania były właśnie w tamtym momencie najsilniejsze i najprawdziwsze.

Wsiąkam. Wsiąkam totalnie w backpackerskie życie. Każdego dnia kładąc się nocą do łóżka przeżywam od nowa wszystkie emocje, które towarzyszyły mi w ciągu minionych dni. Każdej nocy nie mogę doczekać się nowego dnia i tego, co ze sobą przyniesie. Czuję się częścią tej wielkiej podróżującej rodziny.

Znów utknęłam. Nie jestem w stanie pożegnać się z Kampotem. Rozkochałam się a tym miejscu do tego stopnia, że nawet morze, wyspa i rajskie plaże nie są w stanie mnie do siebie przyciągnąć. Od czterech dnia powtarzamy ten sam dialog:
- zostajemy jeszcze jedną noc?
- taaaak!

I tak tkwimy. Nie wiem czy to zasługa fantastycznych kawiarni i restauracji z khmerskimi specjałami, czy może to rzeka nadaje temu miejscu takiego uroku. No i te zachody słońca! W życiu nie widziałam piękniejszych pokazów. A może to ludzie. Ci lokalni, przyjezdni i ci, którzy utknęli tu kilka miesięcy/lat temu. A tych ostatnich jest tu całkiem sporo. Większość z nich otwarła własne restauracje/guesthousy i przeniosła swoje życie w to niezwykłe miejsce. Obraz tego wszystkiego dopełniają jeszcze prawdziwe kambodżańskie wioski, niezwykle otwarte dzieciaki non stop szukające kontaktu z przyjezdnymi, zwierzaki i nasza rewelacyjna miejcówka. Taras, hamaki, rzeka, bungalows w zestawie z żabami i gekonami urządzającymi nocne koncerty.

Patrzę na twarze innych backpackerów i widzę w nich swoje odbice. Wszyscy szukamy tego samego, wszyscy kipiemy od nadmiaru emocji, wszyscy uśmiechamy się bez powodu. I nie planujemy. Czekamy na rozwój wydarzeń. Bez stresu i bez pośpiechu pozwalamy dniom ustalać swój bieg. Słuchamy głosu swojego serca, a im dłużej jesteśmy w drodze tym większy odczuwamy spokój, ale i strach przed powrotem, bo jakkolwiek to brzmi, praktycznie nikt nie wraca w takiej samej "formie". To, co ja już zyskałam to przekonanie o kontroli nad swoim życiem. Może dalej nie wiem, gdzie chcę widzieć siebie za 10 lat, ale wiem, że to ja trzymam stery i to ja decyduję o większości spraw. I nawet tej niewiedzy towarzyszy spokój, którego nie miałam okazji doświadaczyć wcześniej. Przestałam się także bać pewnych decyzji, które wcześniej nie pozwoliły mi iść przez życie ze spokojem. Wiele z nich będzie trudno podjąć, niektóre mogą wiązać się z niepewnością i ryzykiem, ale wewnątrz czuję, że przecież wszystko musi się ułożyć. Może nie za dzień czy tydzień, ale z biegiem miesięcy znów wyjdę na prostą. Wzrosła moja odwaga i pewność siebie. Nie boję się zagadywać do ludzi, nie obawiam się bycia z samą sobą (choć wciąż muszę się w tej kwestii wiele nauczyć). Do mojego życia wróciły piegi, uśmiech i każdego dnia można usłyszeć mój głośny śmiech (a myślałam, że nie potrafię się głośno śmiać) i śpiew. Coraz więcej osób pyta mnie dlaczego jestem taka szczęśliwa, a ja wciąż odpowiadam to samo: bo przepełnia mnie szczęście, a życie... no cóż życie jest piękne!

utro zabiorę się do selekcji zdjęć i opisu kilku poprzednich dni. Zarys jest, ale czas pędzi tak szybko, a nasze dni są bardzo intensywne, że nie potrafię zebrać tego wszystkiego decyzji, które wcześniej nie pozwoliły mi iść przez życie ze spokojem. Wiele z nich będzie trudno podjąć, niektóre mogą wiązać się z niepewnością i ryzykiem, ale wewnątrz czuję, że przecież wszystko musi się ułożyć. Może nie za dzień czy tydzień, ale z biegiem miesięcy znów wyjdę na prostą. Wzrosła moja odwaga i pewność siebie. Nie boję się zagadywać do ludzi, nie obawiam się bycia z samą sobą (choć wciąż muszę się w tej kwestii wiele nauczyć). Do mojego życia wróciły piegi, uśmiech i każdego dnia można usłyszeć mój głośny śmiech (a myślałam, że nie potrafię się głośno śmiać) i śpiew. Coraz więcej osób pyta mnie dlaczego jestem taka szczęśliwa, a ja wciąż odpowiadam to samo: bo przepełnia mnie szczęście, a życie... no cóż życie jest piękne!
Mam nadzieję, że i w Wietnamie doświadczę podobnych emocji i wrażeń.

Za 3 tygodnie wrócą uśmiech, spokój, szczęście, piegi.
Wróci D.


piątek, 6 stycznia 2017

Zaproszenie do raju- Kampot część druga




Po niemal trzech tygodniach przemierzania Kambodży przyzywczaiłam się do gwaru dochodzącego z zewnątrz o 5 rano, wilgotności powietrza, która sprawia, że 3 minuty po wyjściu spod prysznica jesteś znów spocony, przepoconych ubrań i wiecznie nieuczesanych włosów. Nie przyzwyczaiłam się natomiast do upału, który codziennie dawał o sobie znać od najwcześniejszych godzin porannych. Na szczęście w Kampot tuż obok mamy rzekę, do której wskakujemy z tarasu. W pierwszym dniu nie dałam się przekonać ani do skoku, ani do pływania. Perspektywa pływania z wężami wodnymi jakoś mnie nie przekonywała. W drugim dniu zebrałam się na odwagę i od tamtej pory moje zachowanie przypominało zachowanie dziecka zjeżdżającego na ślizgawce- jeszcze raz! jeszcze raz!
Skok do wody, przepłynięcie kilku metrów, wspinaczka na brzeg (brak drabinki), wspinaczka na taras, skok do wody (...). I tak w kółko.

Udało mi się nawet przepłynąć rzekę wszerz, o czym nie poinformowałam mamy, która już i tak cierpiała na stany przeciwzawałowe słysząc o moich skokach. Sorry mom! :)

O ile w dniu pierwszym nasz plan zakładał brak planu, o tyle w dniu drugim już wiedzieliśmy co chcemy robić- zjemy śniadanie na mieście, po czym wsiądziemy na skutery i pognamy do Parku Narodowego Bokor. Pierwsza część przejażdżki była czystą przyjemnością- niemal nieustannie mieliśmy ulicę tylko dla siebie, idealna droga asfaltowa była nasza. Stopniowo trasa wzbijała się coraz wyżej i wyżej. Po jakiś 40 minutach mogliśmy już podziwiać kambodżańską panoramę z góry.



Pierwszym przystankiem na naszej trasie były toalety :) i ogromny pomnik Buddy. Naszą uwagę przykuła jednak mgła, która otaczała nas ze wszystkich stron."Spokojnie, za 5 minut znów zawita Słońce i znów moje spalone plecy zaczną błagać o odrobinę cienia"- przemówiłam, gdy mgła stała się tak gęsta, że przestaliśmy widzieć T. jadącego jakieś dwa metry przed nami. Póki co moje ciało korzystało z przyjemnego uczucia chłodu.

W dniu poprzedzającym naszą wycieczkę do Parku Narodowego nie przyłożyłam się za bardzo do wsmarowania w swoje ciało kremu do opalania (choć mój dream team przypominał mi o tym co kilka minut) i wieczorem zaczęłam odczuwać pierwsze skutki. W dniu wycieczki postanowiłam włożyć na siebie najkrótsze szorty, które posiadałam (by ograniczyć kontakt ciała z jakimkolwiek materiałem (wiem- głupi pomysł)) i pierwszy lepszy top. W pierwszej chwili zetknięcia się z dotychczasowo nieznanym nam zjawiskiem jakim była kambodżańska mgła moje ciało zareagowało euforycznie. Sytuacja zmieniła się jednak po kilkudziesięciu minutach. Zrozumieliśmy pnąc się coraz bardziej w górę, że możemy zapomnieć o zgubieniu mgły/chmur (?), ładnych widokach i szybkiej jeździe.





Im dalej i wyżej jechaliśmy, tym mniejszą widocznością charakteryzowała się nasza trasa. W końcu nie było widać nic. Nie wiedzieliśmy już gdzie się znajdujemy, nie wiedzieliśmy czy jedziemy główną trasą czy może zboczyliśmy, nie mogliśmy spytać nikogo o drogę, bo poza nami nie spotkaliśmy nikogo. Jednym słowem byliśmy w czarnej d... W końcu przed swoimi oczami ujrzeliśmy ogromny gmach ekskluyzwnego hotelu, a zarazem kasyna, które pozwoliły nam na wydedukowanie, że jednak zmierzamy w dobrym kierunku. Ogromny budynek spowity mgłą robił na mnie piorunujące wrażenie. I nie mam tu na myśli pozytywnych doznań. Nie wiem, kto decyduje się w nim nocować. Biorąc pod uwagę fakt, że w tamtejszym rejonie mgła i niskie temperatury to zjawiska normalne (o czym przeczytaliśmy już po wizycie w PN Bokor) musieliby zapłacić mi słono, bym tu przenocowała. Z ciekawostek: wybudowanie kasyna i hotelu w samym środku Parku Narodowego kosztowało tenże park utratę miejsca na Liście światowego dziedzictwa UNESCO. No cóż... jak widać zjawisko jakim jest pogoń za pieniędzmi można zaobserwować niemal na całym świecie.



Po kilkunastu minutach jazdy, w których zaczynamy już trząść się z zimna, bo "jesteśmy w Kambodży więc po co nam bluzy?" docieramy do świątyni. Nie wiem czy jestem bardziej przerażona czy zauroczona widokiem jaki mam przed sobą. Z jednej strony mamy do czynienia z pięknymi i starymi buddyjskim ogrodami, kapliczkami i pagodami, z drugiej strony towarzysząca nam mgła sprawia, że w głowie przelatują mi obrazy kolejnych obejrzanych przeze mnie horrorów. Na wszelki wypadek trzymam się zawsze blisko kogoś i nie zbaczam ze ścieżki głównej.












Po świątyni czas na atrakcję główną- miasteczko duchów położone na wysokości 1079m n.p.m.

To właśnie tu znajdują się pozostałości po kolonii francuskiej- kościół, hotel, stare kasyno. Tym razem postanawiamy skorzystać z pomocy GPS. Zostaję nawigatorem. Po kilku minutach debatowania na tym, gdzie jest kościół zatrzymujemy się i stwierdzamy, że mamy go przed sobą z tym, że kompletnie go nie widzimy. Postanawiamy odłożyć poszukiwanie na później. Póki co udajemy się do starego kasyna. Tutaj z pomocą przychodzą nam Khmerzy strzegący parkingu. Na pytanie gdzie jest szukany przez nas budynek odpowiadają, że jakieś 10 metrów przed nami. Wędrujemy więc przed siebie usilnie próbując nie zboczyć ze wskazanej nam ścieżki. W końcu docieramy do opuszczonego obiektu. Początkowa złość spowodowana niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi, które uniemożliwiłyły nam podziwianie regionu Kampot z góry ustała, gdy podziwiałam budynek otoczony mgłą. Pozwoliłam sobie na zgubienie się w licznych pomieszczeniach i zaliczyłam najszybszy w moim życiu bieg, gdy nagle okazało się, że zeszłam do piwnicy, a w pobliżu mnie nie ma żadnej żywej duszy. O tym, że otaczają mnie duchy zmarłych byłam za to pewna.








idealny plakat do jednego z horrorów o nawiedzonych domach



Ośrodek Bokor założono w 1922 roku. Bardzo szybko stał się on popularny wśród francuskich urzędników kolonialnych. Nie tylko z powodu czysto rozrywkowych, ale i z powodu możliwości zaznania przyjemnego uczucia chłodu, którego tak brakuje w wielu częściach Kambodży. W latach 60. stare kasyno i hotel były rajem dla śmietanki towarzyskiej zamieszkującej kraj Khmerów. Sam książę Sihanouk miał swoją rezydencję oddaloną o  kilka kilometrów. To tutaj nakręcono także kilka scen do filmu "Miasto duchów".
O ile początek historii starego kasyna był przesycony śmiechem i zabawami, o tyle jego koniec naznaczony jest krwawymi wydarzeniami. Tutaj także dochodziło w latach 80. do walk między Czerwonymi Khmerami odpowiedzialnymi za wymordowanie niemal 3 milionów mieszkańców Kambodży, a wietnamską armią kontrolującą różne części tego regionu. Na niektórych ścianach widoczne są dziury po nabojach nie wiadomo jednak czy faktycznie ich pochodzenie ma jakikolwiek związek z Czerwonymi Khmerami.

Po zgubieniu się w licznych pokojach kasyna postanawiamy ruszać w drogę powrotną. Trzęsiemy się z zimna, byliśmy zupełnie nieprzygotowani na taką różnicę temperatur. Od tej chwili, gdy tylko w restauracji/na mieście/w naszym kurorcie słyszę, że ktoś wybiera się na wycieczkę do Parku Narodowego Bokoro krzyczę "tylko weź ze sobą bluzę!".

W ciągu kilku godzin pokonujemy prawie 100 kilometrów. Po kilkunastu minutach jazdy w stronę miasteczka udaje nam się zostawić za sobą mgłę, ale moje ciało potrzebuje kilku dodatkowych minut, by porzucić gęsią skórkę. Jazda w dół znów staje się czystą przyjemnością. śpiewam, robię zdjęcia, kręcę filmiki i uśmiecham się na myśl o kolejnym dniu spędzonym w Kampot.


piegowate szczęście
Póki co czeka na nas ukochane miasteczko, rzeka, hamaki, khmerskie piwo i gra karciana, której zasad nie potrafimy zrozumieć czym doprowadzamy T. do furii. Nasze śmiechy niosą się jeszcze długo po spokojnej okolicy.





Oh, jakże ja tęsknię za tymi kampockimi chwilami...

D.