środa, 14 czerwca 2017

Grindelwald First czyli witajcie w alpejskim raju!


Grindelwald. Jedno z tych miejsc, do których lubię wracać. Nie powstrzymuje mnie długa podróż pociągami, przesiadki, wczesne wstawanie i wysoka cena. Obok Engelbergu i Kandersteg jest to mój górski raj i pewnie odwiedzę go jeszcze kilkanaście razy.





Do ubiegłej niedzieli miałam okazję podziwiać uroki tego miasteczka wyłącznie w zimowej odsłonie. Grindelwald to nie tylko górskie wędrówki, ale przede wszystkim jedna z najbardziej znanych wiosek narciarskich i... posiadacz najdłuższej trasy saneczkowej na świecie. Kto czytywał moje anonimowe wypociny na starym blogu ten może jeszcze pamięta historię tamtego dnia, gdy wzniosłyśmy się ponad chmury, po czym zjeżdżając wjechałyśmy w tak gęstą mgłę/chmury, że moja słowacka towarzyszka niemal straciła życie w czasie naszej saneczkowej przygody. Ahhh, to były czasy! Jedno jest pewne: mimo siniaków i niejednokrotnie pionowych spadów sanki w Grindelwald to jedna z rzeczy, którą absolutnie trzeba zrobić mieszkając w Szwajcarii (lub ją odwiedzając). Skoki adrenaliny gwarantowane!

Powrócę jednak do ubiegłego weekendu. Tym razem zamiast śniegu towarzyszyło nam palące Słońce i wspaniałe widoki. Po dłuuugiej jeździe i 3 przesiadkach pozostał nam ostatni etap: kolejna linowa. Bo widzicie, niektórzy z Was pewnie już wiedzą, że chodzenie po górach w wydaniu Panny D. polega na wjechaniu kolejką do góry i kilkugodzinnym schodzeniu na dół. Panna D. zdecydowanie nie przepada za wchodzeniem pod górę, a skoro ma czerpać radość z wycieczki, to się do tego nie zmusza. Einfach.






Wybór padł na Gindelwald First- to samo miejsce, w którym zaczyna się pierwszy etap wspomnianej trasy saneczkowej. Położony na wysokości 2’167 m n.p.m przystanek to nie tylko niesamowite widoki na zaśnieżone szczyty Alp, ale i restauracja, metalowa konstrukcja, po której można przejść się nad przepaścią i Flyer- czyli jedna z pierwszych na świecie tego typu atrakcja- przypominający huśtawkę zjazd, który osiąga 800-metrów. Można osiągnąć prędkość 84km/h, a w niektórych momentach jest się na wysokości 50 metrów. Wygląda to tak: https://www.youtube.com/watch?v=TF8eNm9cKdA
Choć ta atrakcja od kilu lat znajduje się na mojej TO DO LIST, z bólem serca postanowiłam odłożyć ją na raz kolejny. Do przejścia mieliśmy blisko 20km, a godzina nie była już tak wczesna.

Przystanek I: Bachalpsee. Nim jednak dojedziemy do tego cuda natury zdążę zrobić jakieś 100 zdjęć, utknąć w śniegu, stoczyć bitwę na kulki śnieżne, porozmawiać z lisem, który przebiegł nam drogę, a następnie cieprliwie pozował do zdjęć, powzdychać, wspomnieć 23 razy, że jestem głodna i bolą mnie nogi, wypić 1,5 litra wody i stwierdzić, że potrzebna mi toaleta etc. Wędrówki z panną D. nie należą do łatwych. Tylko prawdziwi śmiałkowie się na nie piszą. W końcu docieramy jednak do upragnionego celu i spożywamy kanapki siedząc na trawie i mając przed sobą jezioro i alpejskie wioski. Siedzimy urzeczeni, a ja właśnie w głowie dodaję to miejsce, do moich ulubionych miejsc w Szwajcarii. Mam nadzieję, że zdjęcia oddadzą choć trochę uroku, jakim charakteryzuje się ten region.


Dalsza wędrówka to także czysta przyjemność, choć nie zawsze należy do łatwych. Ale przy takich widokach, polnych kwiatach, wodospadach i rzeczkach trudny wędrówki tracą na znaczeniu. Po kilkudziesięciominutowym marszu w końcu docieramy do restauracji, gdzie zaspokajamy swoje pragnienie, po czym ruszamy w dalszą drogę, przez las, trasą kwiatową. W oddali słyszymy dzwonki moich ulubienic, choć tym razem żadnej z nich nie zobaczymy z bliska (jedyny minus wycieczki).
















Gdy dochodzimy do pierwszego z przystanku kolejki linowej opadam z sił. żal mi świeżego powierza, ale wiem, że nie zdołam zejść o własnych siłach na sam dół. Z gburowatą miną decydujemy się na zajzd kolejką i gdy już chcemy kupować bilety nasz widok pada na Trottibike: hulajnoga skrzyżowana z rowerem. Po kilkuminutowym wahaniu "bo ja się na tym zabiję" wkładamy na głowy kaski i juuuuupiiii! po chwili z prędkością światła (cholernie szybkie dziady!) mkniemy już po drodze pośród pól, łąk, wiosek i alpejskich szczytów. Zjazd zajmuje nam blisko pół godziny (z przystankami na zdjęcia i rozprostowanie dłoni spoczywających na hamulcach) i muszę przyznać, że to jedna z najlepszych rzeczy, jaką przyszło mi robić w Szwajcarii. Także do sanek dopiszcie Trotiibike.






Dzień chyli się ku końcowi, ale Słońce wciąż niemiłosiernie pali. Zmęczeni, spragnieni kierujemy swoje kroki w stronę restauracji, gdzie ledwo żywi wmiatamy w siebie pierwszy tego dnia ciepły posiłek. w towarzystwie 26 Azjatów, którzy przed rozpoczęciem uczty wykrzykują jakieś hasła i klaszczą. Jakże ja za tym tęskniłam!
Swoją drogą chyba nigdy w Szwajcarii nie spotkałam takiego skupiska Azjatów, byli wszędzie: w restauracjach, na szlaku, w sklepach, w pociągu, w toaletach, a gdy wsiadamy do pociągu powrotnego jesteśmy jedynymi "białymi" w całym wagodnie. Niektóre restauracje wystawiają już nawet menu po japońsku.

A my póki co kierujemy się w drogę powrotną.

2 tramwaje, 7 pociągów, 1 kolejka linowa, 1 Trottibike, masa przepięknych widoków, ponad setka zdjęć, kilkaset spalonych kalorii i nowe przygody. Całkiem nieźle jak na jeden dzień.

2 komentarze:

  1. Jadę tam! Dzięki za relację :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miłej zabawy! Mam nadzieję, że i Ty zachwycisz się tym miejscem.

      Usuń