środa, 10 stycznia 2018

Przystanek I- niebieńskie George Town


E. Zacharevic, "Little Children on a bicycle"

Bo tak tu już ze mną bywa, że gdy prawie skończę wpis o Langkawi nagle pod wpływem chwili ogarnie mnie chęć pisania o George Town. Mamy 10 stycznia. Blisko dwa miesiące temu wróciłam z Malezji i dziś prezentuję pierwszą notkę dotyczącą tego kraju. Ponownie działam na opak i zamiast zacząć od początku, zaczynam od końca. Jest w tym jednak mały porządek, bo choć normalnie staram się nie tworzyć klasyfikacji miejsc to w przypadku George Town nie potrafię odmówić temu miastu wskoczenia na malezyjskie podium. Przed każdym wyjazdem staram się planować tak mało, jak się tylko da. Często jadę w dane miejsce bez konkretnej wiedzy i dopiero będąc w nim pogłębiam swoją wiedzę. W ten sposób staram się nie budować jakiś oczekiwań, bo boję się, że się zawiodę. Duży zawód przeżyłam w wietnamskim Mui Ne czy Phong Nha, Sapa też częściowo rozdarła moje serce i od tej pory staram się unikać tworzenia w swojej głowie wizji dotyczących miast czy wiosek, które chcę odwiedzić. W przypadku George Town było inaczej. Jakbym od początku wiedziała, że stanie się ono jednym z moich ulubionych miejsc i na pewno trudno mi będzie z niego wyjechać. Ileż to wcześniej nasłuchałam się o tamtejszym jedzeniu czy street art. Zaplanowałam więc trasę tak, by spędzić w owym mieście minimum 4 dni. Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że coś stanie mi na drodze. Monsun zaatakował w drugim dniu pobytu. Zaczęło się od deszczu, który po kilku godzinach przerodził się w prawdziwą ulewę. Ulice pływały, drzewa przegrywały z porywistym wiatrem, na wyspie Penang powstało kilka dodatkowych jezior, a ja siedziałam w hostelu i wsłuchując się w trzaskające okiennice i drzwi przeklinałam los. Na szczęście po dramatycznym dniu i nocy do miasta zawitało słońce, a ja mogłam nacieszyć się tym niesamowitym miejscem.

George Town to miasto położone na wschodnim wybrzeżu wyspy Penang. Zamieszkiwane przez około 220 tys. mieszkańców, od 2008 roku znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO (podobnie jak Malakka, o której kiedyś pewnie napiszę).
Jeśli szukacie powodów, dla których kocha się George Town to mogę przyjść Wam z pomocą. Miasto znane ze swojej kuchni, fantastycznego jedzenia ulicznego, a przede wszystkim sztuki ulicznej, która czyni to miejsce tam wyjątkowym. Pozwólcie, że oprowadzę Was po mieście i opowiem trochę o powodach, dla których warto zawitać do George Town:

1. street art
Mamy rok 2012. W mieście trwa właśnie festiwal, na którym w ramach projektu Mirrors George Town młody litewski artysta Ernest Zacharevic okrzyknięty przez BBC malezyjską odpowiedzią na
anksya, tworzy 6 murali. Najnowszy projekt Urban exchange z 2014 roku przyczynia się do powstania kolejnych 16 murali. Duża część z nich to obrazy wkomponowane w różne obiekty, takie jak: huśtawka, rower czy motocykl.
Obecnie murale stworzone w GT należą do jednych z najpopularniejszych symboli miasta. To właśnie sztuka uliczna przyczyniła się do wzrostu popularności tego miejsca. Będąc w Malezji nie można się tutaj nie zatrzymać, a ja dobrze Wam radzę: zostańcie tu na kilka nocy. Nie pożałujecie! Obok „Little Children on a Bicycle”, „Boy on a Bike”, „Reaching Up”, które wyszły z rąk Zacharevica do miasta zawitali także inni artyści zostawiając za sobą dzieła takie jak: „Children on a Swing” (autorstwa 
Louis Gan), „I want Pau” (WC Sector) i wiele, wiele innych. Fani kotów na pewno pokochają to miejsce, bo to właśnie w wielu miejscach to one stały się głównym obiektem malowideł.

Dlaczego polecam Wam zatrzymanie się w tym mieście przez kilka dni? Bo ukrytych jest tu tyle murali, że nie sposób odkryć ich przez dobę lub dwie (mnie się nie udało mimo tego, że dysponowałam 5 dniami). Każdy z nich jest oryginalny, wiele z nich doskonale komponuje się w sąsiednie obiekty. Są takie, które bawią i takie, które niosą ze sobą głębsze przesłania lub mają na celu walki z określonymi zjawiskami (stop child abuse).
















Cats and Humans Happily Living Together


Jeszcze Was nie przekonałam? To przejdźmy do drugiego powodu.

2. Jedzenie
Ileż to ja się nasłuchałam o tych słynnych restauracjach, które znajdę tu znajdę. Ileż to razy ślinka mi ciekła, gdy słuchałam rozmów o tutejszym jedzeniu ulicznym lub przeglądając zdjęcia z kawiarni rozrzuconych po mieście. Przyznam, że byłam nieco sceptycznie nastawiona, bo zapewniano mnie także, że kuchnia malezyjska jest świetna, a na mnie nie zrobiła tak ogromnego wrażenia. Jestem fanką kuchni indyjskiej, na myśl o Laksie marzę o powrocie do Malezji, ale mimo wszystko daleko mi do zachwytu, który ogarnął mnie w Wietnamie. Nigdy wcześniej nie tęskniłam tak bardzo za chlebem, spaghetti czy pizzą. Na szczęście wszystko to, czego nasłuchałam się o GT okazało się prawdą. Jedzenie uliczne to totalna uczta do podniebienia. Nie wiem ilu dań skosztowałam, ale wiem, że moje kubki smakowe wołały o jeszcze! Nie pamiętam, by była choć jedna potrawa, której nie polubiłam. Wszystko smakowało wyśmienicie, wszystko było świetnie doprawione. Żeby było jeszcze lepiej znalazłam świetną piekarnię, po 3 tygodniach przerwy ponownie zjadłam chleb, a i kawiarnie, które znajdowały się tu co kilka metrów stanęły na wysokości zadania. Jedna z nich- China House miała w swoim sortymencie tyle ciast, że trudno było zdecydować się na jedno (niestety trzeba było, bo zarówno ceny, jak i kawałki były zbyt duże, by zjeść więcej :)).



Pani szykuje mojego kurczaka satay

Posiłek za dolara

chleb!!!

Słynna Laksa wpisana na listę 50 najlepszych dań świata. Ta z George Town jest podobno najlepsza

China House i jeden z trzech stołów zastawionych ciastami

street food

często zdarza się, że nie mam pojęcia co jem, ale niemal zawsze jedzenie jest pyszne (to akurat było także piekielnie ostre)

George Town to nie tylko makaron czy ryż. Jedno z najlepszych sushi jakie w życiu jadłam









Już się najedliśmy? To zapraszam na spacer.

3. UNESCO
Co jak co, ale pospacerować to w tym mieście można. I nigdy nie ma się dość. Człowiek idzie i idzie. Pokonuje kilometry i wciąż natrafia na przepiękne domy z kolorowymi okiennicami, zaułki pełne kwiatów i roślin, kawiarenki z przytulnym wnętrzem, niesamowite murale. Nie ma co chować aparatu do kieszeni, bo co kilka metrów natrafia się na coś, co budzi podziw. Nic więc dziwnego, że od 2008 roku miasto góruje na liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.







typowa dla krajobrazu George Town riksza








Chew Jetty czyli jedno z sześciu molo znajdujących się w tym mieście. Siódme zostało zniszczone przez pożar. Na szczęście resztę udało się zachować i mimo natłoku turystów i tak stały się miejscem, do którego wracałam codziennie (zdradzę Wam, że w czasie deszczu nie ma turystów, tylko nie bierzcie ze mnie przykładu i ubierzcie obuwie inne od japonek, bo prawdopodobieństwo, że będziecie się ślizgać po kładkach jest całkiem spore. Zresztą odnosi się do całej Malezji. I Azji Południowo-Wschodniej). To właśnie tutaj wciąż znajduje się coś w rodzaju miasteczka zbudowanego na wodzie (a raczej na palach, na których wzniesione są domy). Warto pospacerować się wśród tutejszych drewnianych domów, warto zajrzeć przez okno do niektórych z nich, warto przyjść i zrobić zdjęcia, ale pamiętając, by uszanować wolę niektórych mieszkańców, którzy nie chcą, by ich domy były fotografowane.
Warto zrobić coś jeszcze. Otóż Chew Jetty to najbardziej znane, a co za tym idzie zatłoczone molo. Proponuję więc udać się do tych innych położonych nieco dalej na wschód (?), gdzie prawdopodobieństwo, że będziecie jedynymi turystami jest całkiem spore. To właśnie tam doświadczycie autentyczności tego miejsca, a może i Wam dopisze szczęście i dołączy do Was jeden z mieszkańców, którego znajomość języka angielskiego ogranicza się do „ahh, Poland!”, „you, girl, alone?”, „Poland!”, „alone?”, „you girl”, i który będzie towarzyszył Wam w trakcie „zwiedzania”, ale owo towarzystwo wcale nie będzie Wam przeszkadzać, bo jego uśmiech pokona wszelkie bariery komunikacyjne. Niestety nie udało mi się dotrzeć do Jetty Hinduskiego, na końcu którego znajduje się przepiękna świątynia, bo mając na uwadze fakt, że byłam tu jedyną turystką, a zbiegowisko psów, które uważnie mnie obserwowały zdawało się powiększać postanowiłam obrócić się i zostawić wizytę na raz kolejny.




  






Podczas gdy inni uciekają przed ulewą, ja idę pod prąd (jeszcze nie wiem, że to monsun i że na najbliższą godzinę utknę pod daszkiem tamtego budynku bojąc się iść w japonkach po śliskiej kładce)

Lena też jeszcze nie wie

nadchodzi monsun





 
4. Świetne hostele i guesthousy
Chyba w żadnym mieście nie miałam takiego problemu z wybraniem jednego hostelu, w którym chcę się zatrzymać. To miasto aż kipi od świetnie zaprojektowanych hosteli. W końcu po trudach i znojach wybór padł na Frame Guesthouse i niczego nie żałuję! Świetne pokoje, dobre śniadania, cudowny design, no i rewelacyjna obsługa, na czele z jedną z najlepszych osób, jaką spotkałam w Malezji. Codziennie wieczorem dbał o to, bym dostała świeżą dawkę owoców i...alkoholu :), a to w Malezji proszę państwa się ceni! Zwłaszcza, gdy ceny piwa czy rumu są tak wysokie.

do dzisiaj nie wiem dlaczego założono mi ręcznik na głowę :) Takie właśnie były nasze wieczory




5. sklepy z rękodziełem i pamiątkami, uliczne stragany i targi
Portfele, kosmetyczki, pocztówki, notesy, kolczyki, bransoletki, obrazy, rzeźby to wszystko możecie znaleźć w każdym sklepie z pamiątkami czy na targach w Azji Południowo-Wschodniej, ale mam wrażenie, że właśnie tu poziom kiczu obniżony był do minimum, a ceny były rewelacyjne. Jeśli kochacie takie drobiazgi to zostawicie tu kilka(set) ringgit.

jedna z licznych galerii



6. dzielnica hinduska
Wprawdzie w niemal każdym mieście w Malezji traficie na takowe, ale ta spodobała mi się najbardziej. Codziennie na ulicy będziecie mogli być świadkiem jakiś rytuałów czy obrzędów. Pełno tu świątyń sąsiadujących ze straganami z jedzeniem, sklepami z sari, wypożyczalnią filmów i płyt, z której dobiega głośna muzyka, a zapach curry roznosi się po całej okolic. Kolorowo, głośno, tłoczno. Witamy w Indiach!




7. to wszystko składa się na atmosferę miasta. Kolorowe budynki, wszechobecne elementy sztuki ulicznej, zapach rewelacyjnego jedzenia, urokliwe uliczki, a do tego meczety obok których stoją świątynie hinduskie czy chińskie- to wszystko razem sprawia, że George Town stał się moim malezyjskim numerem jeden i głównym powodem, dla którego chcę wrócić do tego kraju.

To jak? Przekonałam Was?




Przydatne informacje:

1. Ceny w guesthouse lub hostelach są podobne do tych w innych malezyjskich miastach: wahają się od 5-1o dolarów za noc. W przypadku tego miasta warto poświęcić nieco dłuższą chwilę na ofertę noclegową, bo naprawdę jest w czym wybierać!
Polecam noclegi w pobliżu dzielnicy Little India- sąsiaduje z głównym "skupiskiem" street art, restauracjami i nocnymi straganami ze street food.
Osobiście polecam Frame Guesthous- tanio, czysto, wygodnie, śniadanie w cenie, darmowa kawa i herbata do godziny 17, małe pokoje, świetny design.

2. ceny jedzenia są dość niskie (również w restauracjach). Posiłek z piciem na targu nocnym to koszt około 2 dolarów. W restauracjach ceny zaczynają się od 3 dolarów.

Moje ulubione miejsca:

My Own Cafe- świetna Laksa

China House- ogromny wybór ciast i świetne wnętrze. Niesamowicie długa kawiarnia. Dość wysokie ceny, ale i kawałki są ogromne.

Sushi Kitchen- wegetariańskie i chyba najlepsze jakie w życu jadłam. Trzeba się trochę naczekać, ale naprawdę warto!

Black Kettle- fajnie urządzona, pyszny chleb. Duży wybór win. Ceny nieco wyższe, ale dla spragnionych chleba nawet wyższa cena nie stanie na przeszkodzie.

Wieczorem świetne jedzenie uliczne serwowane jest na skrzyżowaniu ulic Lebuh Chulia i Lorong Seckchuan.


3. Dojazd- z Cameron Highlands jeżdżą codziennie autobusy.
Następnie można przesiąść się na prom, który wpływa bezpośrednio do George Town lub zostać w autobusie i wyjść na przystanku znajdującym się w sąsiednim mieście.

By dostać się na Langkawi można popłynąć promem (płynie dwa razy dziennie, koszt to 70 MYR, prom płynie około 3 godzin. Jest cholernie zimno więc warto ubrać długie spodnie i ciepłą bluzę!) lub lecieć samolotem (ceny biletów są niekiedy podobne do tych promowych, lot trwa niecałe 30 minut, lotnisko znajduje się obok najbardziej znanej części Langkawi, ale dość daleko od George Town- około 25 minut taksówką lub 40 minut autobusem). 

2 komentarze:

  1. Fajnie opisane miasto, które na nas zrobiło podobne wrażenie.
    Po zdjęciach widzę, że wielu murali nie widzieliśmy, ale cóż jest powód by tam wrócić.
    Nasze Szlaki pozdrawiają.
    A to nasze zdjęcia z podróży po George Town:
    https://www.naszeszlaki.pl/archives/6654

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, dziękuję! Bardzo mi miło :)

      I ja do wielu nie doatarłam. Dopiero wczoraj pisząc notkę zobaczyłam, ile mnie ominęło. Ale tak jak piszesz- dodatkowy powód, by tam wrócić.

      Super, na pewno zajrzę!

      Pozdrawiam ciepło,
      Doma

      Usuń