wtorek, 23 stycznia 2018

Sankowe szaleństwo czyli witamy w Bergün!


Sanki

Wielu kojarzą się z dzieciństwem. Pewnie gdyby nie to, że od kilku dobrych lat mieszkam już w Szwajcarii dalej utożsamiałabym je z rozrywką dla dzieci. Jeszcze kilka lat temu nie przypuszczałabym, że w wieku 27 lat będę znów szaleć na sankach. Na szczęście przeniosłam się do odpowiedniego kraju, w którym aż roi się od świetnych tras saneczkowych. Szwajcaria, niewielki kraj zamieszkiwany przez około 8200000 mieszkańców, posiada aż 150 tras przeznaczonych wyłącznie dla miłośników tej zimowej dyscypliny. A wrażenie robi nie tylko ilość tras, ale i ich jakość. Grindelwald- słynie z najdłuższej trasy saneczkowej w Europie, 12,5 kilometrów szaleństwa, a do tego przepiękne widoki w pakiecie!
Preda może pochwalić się zaś najdłuższą oświetloną trasą w Europie. 6 km pośród przepięknych terenów znajdujących się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Tych naj jest jeszcze kilka, gdy zdobędę większe doświadczenie opiszę je dokładniej.

Po 5 letniej przerwie postanowimy ponownie wsiąść na sanki. Tym razem za cel obieramy sobie wspomnianą wcześniej Predę. Mamy przed sobą sporą, bo aż 2.5 godzinną (mieszkając w Szwajcarii 2.5 godziny kwalifikują się do AŻ) podróż pociągiem, ale podróż koleją pośród białych Alp jest samą przyjemnością.





Nietrudno wyobrazić sobie moją poranną ekscytację mając na uwadze fakt, że na tę chwilę czekałam dobre 3 tygodnie, a wycieczkę musieliśmy już raz przełożyć, bo choroba nie dawała za wygraną. Jeszcze łatwiej wyobrazić sobie moją rozpacz i mój smutek, gdy konduktor 30 minut przed opuszczeniem pociągu przemówił i rzekł, że trasa saneczkowa z Predy to Bergrun jest zamknięta z powodu zagrożenia lawinowego. Miałam ochotę paść na ziemię i zapłakać. Zamiast tego sięgnęłam po telefon i usilnie próbowałam znaleźć alternatywę. Okazało się jednak, że zagrożenie lawinowe w okolicy tak duże, że nawet w St. Moritz nie ma otwartych tras. Pozostała ostatnia opcja- trasa, którą omijałam z daleka, bo nie miała zbyt ciekawych recenzji i była odradzana osobom z małym doświadczeniem.


Z braku laku postanowiliśmy zmienić plany i porozmawiać z pracownikami o stopniu trudności 5-kilometrowej trasy Bergun- Dalux. Po dość długiej pogawędce z panem z wypożyczalni sprzętu, zlokalizowaniu najbliższych szpitali i cmentarzy, wymuszeniu obietnicy, że jeśli zginiemy to nasze ciała zostaną sprowadzone do Zurychu, tak, by umniejszyć koszta, które spadną na nasze rodziny, a także po zapewnieniu, że pan codziennie zabezpiecza kaski przed wszami, z szybko bijącym sercem kierujemy się w stronę kolejki krzesełkowej, która ma nas zawieźć na start tej owianej tajemnicą trasy. Już sama dość długa jazda kolejką jest dla nas przeżyciem, bowiem moja słowacka kamaratka i ja to duet znany już w wielu miejscach w Szwajcarii. Lubimy panikować, T. lubi także wsiadać na sanki odwrotnie, a wchodząc na kolejki krzesełkowe lubimy blokować sobie nogi. Taki nasz znak rozpoznawczy. O dziwo ta podróż przebiegła bez większych problemów.




Przerażone z góry patrzymy na trasę biegnącą przez las, pełną ostrych zakrętów i dość stromych zjazdów. Z trzęsącymi się nogami wleczemy za sobą sanki jeszcze nie wiedząc, że krótka lekcja hamowania, którą udzielił nam miły pan, doda nam skrzydeł, a co najważniejsze pewności siebie, dzięki czemu pokonanie tej dość wymagającej trasy będzie pełne śmiechu, radości i uczucia euforii. Bo choć trasa jest niezwykle wyboista, co przy dużej prędkości sprawia, że sanki odkrywają się od podłoża i fruną, po czym zgodnie z prawem grawitacji gwałtownie opadają na ziemię powodując ból w różnych partiach ciała (moja seria siniaków jest naprawdę imponująca, a ból nóg i pleców utrudnia mi dziś funkcjonowanie, ale dla takich chwil warto!) bawimy się przednie! Po dość długim odcinku biegnącym przez las pora na pole, gdzie można osiągnąć naprawdę zawrotną prędkość, na koniec zaś trasę umila przejechanie pod dwoma charakterystycznymi dla tej okolicy kamiennymi mostkami.











Po początkowym strachu nie ma ani śladu, jesteśmy zachwyceni, podekscytowani i wręcz nie możemy się doczekać kolejnego zjazdu. I choć warunki pogodowe psują się coraz bardziej, zimno przeszywa nasze ciała, a trasa z powodu gwałtownych opadów śniegu zostaje chwilowa zamknięta, humory nam dopisują. Wkraczamy w drugą typową dla nas fazę jaką jest bezkompromisowa zabawa. Pierwszy zjazd był niepewny. Kolejne dwa są czystym szaleństwem. Gnamy, zwalniając tylko przed gwałtownymi zakrętami, ja dodatkowo w czasie jazdy kręcę filmiki lub cykam zdjęcia manewrując sankami jedną ręką (wciąż stawiając na pierwszym miejscu bezpieczeństwo!), a gdyby nie zagrożenie lawinowe pewnie krzyczałabym z radości.

Po trzech zjazdach jesteśmy wykończeni. Maszerujemy jeszcze przez urokliwą wioskę z przepięknymi domami, podziwiamy zasypane aż po sam dach samochody, marzymy o ciepłej kąpieli i gorącej czekoladzie i... planujemy kolejną wyprawę! Bo skoro wyszliśmy cało z jednej z tych tras, której normalnie nie poleca się początkującym, to już żadna inna trasa saneczkowa nie wywoła w nas strachu (tak sobie przynajmniej wmawiamy).









To co, jaką trasę polecacie mi na raz kolejny? :)


Informacje praktyczne:

SBB do 28 stycznia ma promocję na wyjazdy saneczkowe do Predy. Kupując bilet otrzymuje się 50 procent zniżki na bilet kolejowy, bilet kolejowy między Bergün i Predą oraz na trasę saneczkową Preda-Bergün.
Punktem startu w naszym przypadku był Zurych, zapłaciliśmy 46 chf za osobę. Czas dojazdu to około 2.5 godziny (przesiadka w Chur).

Ze względu na to, że nie dojechaliśmy do Predy nie wiem jak wyglądają tam ceny w wypożyczalniach sprzętu, ale przypuszczam, że podobnie jak w Bergün.
Za wypożyczenie sanek płaci się około 15-25 chf (w zależności od ich rodzaju), kask kosztował nas 10 chf, a gogle 8 chf.

Jednorazowy wjazd kolejką krzesełkową to koszt 14 chf, za bilet całodzienny płaci się 28 chf (posiadając Halbtax. Ci, którzy go nie mają płacą nieco więcej).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz