wtorek, 11 kwietnia 2017

W Sajgonie kipi i wrze czyli Xin Chào Việt Nam!


Przeszło dwa tygodnie temu opuściłam ukochany Wietnam. Przez kolejne 7 tygodni odwiedzałam miasta, miasteczka i wsie. Niektóre z tych miejsc obdarzyłam ogromnym uczuciem, wiele będę wspominać z sentymentem, na niektórych się zawiodłam, w przypadku innych pozostał pewien niedosyt.


Powoli (szybko się nie da, przyszła wiosna!) będę spisywać swoje wietnamskie wspomnienia. Mam nadzieję, że pójdzie mi to sprawniej, niż miało to miejsce z kambodżańskimi wpisami, bo z doświadczenia wiem, że im później tym gorzej.
Dzisiaj trochę o największym mieście w Wietnamie- Ho Chi Minh czy jak ktoś woli Sajgonie (do 1976 roku miasto nosiło właśnie taką nazwę, chociaż i obecnie większość mieszkańców odwołuje się do starego nazewnictwa). W 2016 roku miasto zamieszkiwało prawie 8.5 mln mieszkańców, znaczna część z nich to Wietnamczycy, na drugim miejscu są tzn. Chińczycy zamorscy- Hoa. I to tyle z informacji teoretycznych. Jak zwykle moim celem nie jest opisywanie historii, zabytków i miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić. Dlaczego? Po pierwsze: nie byłam, nie jestem i nigdy nie będę specem w tej dziedzinie. Internet i książki są ogólnodostępne, gdy kogoś interesuje dany temat polecam samodzielnie zagłębić się w konkretny aspekt (jak najbardziej zachęcam do dzielenia się wiedzą!!!). Po drugie: w czeluściach Internetu można znaleźć setki blogów i stron internetowych poświęconych opisom zabytków i miejsc turystycznych. Ale to nie moje klocki. Nie zwiedzam miasta z przewodnikiem i mapą w ręce, przeciwnie- uwielbiam się włóczyć, błądzić, gubić. W taki sposób zabieram się zawsze za poznawanie miejsca. Nieważne czy jest to Szwajcaria, Italia czy Wietnam, nie lubię chodzić utartymi szlakami, nie lubię typowo turystycznych miejsc, to, co mnie fascynuje to życie codzienne przeciętnego mieszkańca danego kraju. Nie znaczy to, że omijam wszelkie charakterystyczne dla danego miasta/miasteczka punkty, chodzi mi raczej o to, że, gdy nie starczy mi na nie czasu nie przeżywam i nie zamartwiam się tym faktem. Nie jestem osobą, która spędza godziny w muzeach czy galeriach, często jednak można znaleźć mnie w parkach, na ogromnych placach, nad brzegiem rzeki, gdzie jestem w stanie przesiedzieć pół dnia i wpatrywać się w otaczającą mnie rzeczywistość.
Zapraszam więc do MOJEGO SAJGONU.


Część pierwsza- Ho Chi Minh

"W Sajgonie kipi i wrze" dało się słyszeć kilka lat temu na scenie Teatru Muzycznego ROMA i jest to zdanie, które doskonale opisuje charakter tego 8.5 milionowego miasta. Jest to najludniejsze miasto, jakie przyszło mi do tej pory odwiedzić i zgodnie z moimi przypuszczeniami Ho Chi Minh albo się kocha, albo się nienawidzi. Zeszłoroczne spotkanie z Phnom Penh pozwoliło mi na szybkie okiełznanie i pokochanie tej metropolii choć przyznam szczerze, że po 4 dniach błąkania się po ruchliwych zakątkach, przechodzenia przez wiecznie pełne motorów i aut ulice, wdychania spalin, walki z bólem głowy spowodowanym wieczną koncentracją, zmęczeniem, zapachem spalin i hałasem, musiałam uciec  na południe. Sajgon jednak skradł moje serce, choć podobnie, jak w przypadku stolicy Kambodży nie jestem w stanie wytłumaczyć tej miłości.

Jakie jest Ho Chi Minh?

Ogromne, hałaśliwe, chaotyczne, zatłoczone, brzydkie i piękne zarazem, szare i pełne kolorów, tradycyjne i nowoczesne. W jednej chwili idziesz uliczkami pełnymi pięknych budynków z okresu kolonialnego, po to, by za kilka sekund znaleźć się tuż obok jednego z nowoczesnych drapaczy chmur. Ekskluzywne restauracje sąsiadują tu ze stoiskami z ulicznym jedzeniem, a drogie hotele z licznymi hostelami pełnymi backpackerów. W ciągu sekundy mijasz na ulicy panie ubrane w ciuchy przypominające piżamy i te, które noszą niezwykle eleganckie i dobrane stroje. Tak, Sajgon to miasto pełne paradoksów i może dlatego tak bardzo je polubiłam.

Pierwsze spotkanie

Dobrze pamiętam moment, gdy samolot podchodził do lądowania, a moim oczom ukazało się Ho Chi Minh. Nim jednak załatwiłam sprawy związane z wizą, przeszłam kontrolę, odebrałam bagaż, wymieniłam pieniądze i dotarłam do hostelu zapadł zmrok, a mnie opuściły resztki energii. Zlokalizowałam więc pierwsze stoisko z ulicznym jedzeniem, wpałaszowałam nie wiem co i powróciłam do pokoju, gdzie po raz pierwszy od 11 miesięcy ponownie spałam pośród 11 innych backpackerów. Tego wieczora walczyłam ze sprzecznymi emocjami, nie było we mnie śladów ekscytacji, co bardzo mnie niepokoiło. Od kilku miesięcy odliczałam dni do wyjazdu, a gdy w końcu znalazłam się w ukochanej Azji cały zapał i energia poszły w siną dal. Z drugiej strony miałam świadomość, że brak snu, zmiana czasu i klimatu potrafią odebrać człowiekowi chęci do życia. Postawiłam więc na sen, a zwiedzanie zostawiłam sobie na dzień kolejny.
Gdy tuż po godzinie 6 otwarłam oczy zobaczyłam, że nie leżę sama. Obok mnie w łóżku spoczywały ekscytacja i przygoda i tylko czekały na moją pobudkę. Z prędkością światła wzięłam prysznic, ubrałam się i w tym cudownym towarzystwie ruszyłam odkrywać Ho Chi Minh. Pamiętam dobrze widok na ulice, na której znajdował się mój hostel. Przystanęłam urzeczona wpatrując się w ten niezwykle barwny obrazek- ulica przekształciła się w coś w rodzaju targu. Na poboczach można było kupić wszelkie rodzaje owoców, warzyw, jajek. Nieopodal znajdowały się stoiska z ulicznym jedzeniem, które od wczesnych godzin porannych serwowały zupę Phở i Bánh mì, które pozostanie jednym z moich ulubionych wietnamskich dań. Poranny gwar, wszechobecne motory, dzieciaki idące do szkoły- tak właśnie zapamiętam mój pierwszy poranek w HCM. Kieruję swoje kroki w stronę części francuskiej. Staram się nie wpaść pod koła jednego z jednośladów co jest bardzo trudne, bo wszystko jest tak nowe i interesujące, że nie potrafię przestać się rozglądać. Po minucie w końcu czuję, że naprawdę powróciłam do Azji, za którą tęskniłam każdego dnia. Pomimo zmęczenia i jet lag rozpiera mnie energia, mam ochotę śpiewać i skakać, do mojego życia ponownie wkracza spokój. Bo w końcu jestem w  tak długo wyczekiwanym świecie. Gwarnym, chaotycznym, skomplikowanym i prostym zarazem. I znów uśmiech przez kolejne 7 tygodni praktycznie nie będzie schodził mi z twarzy, a uczucie szczęścia będzie mi towarzyszyć na każdym kroku.




Pierwsze godziny w Sajgonie są pełne ekscytacji, ale i niepewności. To wszystko wina tysięcy mijających mnie i trąbiącach motorów. Gdy rok temu z dumą przechodziłam przez jezdnie w Phnom Penh uprzedzono mnie, że to nic w porównaniu z ruchem panującym w Wietnamie. Pomyślałam sobie wtedy, że to pewnie takie ludzkie gadanie. Wolałam być naiwna i nie uwierzyłam w to, że prawdziwą szkołę jazdy zafunduje mi Ho Chi Minh. I tak po 11 miesącach stoję na jednym z wielkich skrzyżowań i nie potrafię zmusić się do zrobienia pierwszego kroku. Nie wiem ile razy pierwszego dnia decyduję się na dłuży spacer tylko po to, by uniknąć tego, co ja nazywam samobójstwem. Nie rozumiem jak mam manewrować pośród całej tej chmary pojazdów i wyjść z tego w nienaruszonym stanie. Po kilku przejściach przez ulicę i godzinnym spacerze mam dość. Moje ciało jest napięte, głowa daje się we znaki, a hałas i zapach spalin tylko pogarszają nieprzyjemne doznania.




Na szczęście w tym momencie trafiam na swoją sajgońską oazę spokoju- Park Tao Dan- miejsce, do którego będę powracać każdego dnia i przyglądać się Wietnamczykom uprawiającym jogę, aerobik czy chińską sztukę walki wushu. Obserwacja życia codziennego to moje ulubione zajęcie. W każdym miejscu, do którego docieram zawsze znajduję miejsce, w którym przesiaduję godzinami i oddaję się tejże czynności.







To tutaj także po raz pierwszy wdaję się w rozmowę z innym turystą- Amerykaninem, który przyjechał tu ze swoim wietnamskim przyjacielem. Chwilę gawędzimy, wymieniamy powody, dla których kochamy Azję, robimy sobie selfie (na prośbę owego pana) po czym każde rusza w swoją stronę.

Mimo zmęczenia i upału postanawiam dotrzeć do Bazyliki Notre Dame, opery i budynku Starej Poczty. Ten ostatni wzbudza we mnie totalny zachwyt. Z końca budynku spogląda na mnie twarz wujka Ho, na którą na każdym kroku będę trafiać przez kolejne 49 dni. Wujek Ho będzie spoglądał na mnie tym swoim sympatycznym wzrokiem z plakatów propagandowych, portretów, zdjęć, obrazów namalowanych na ścianie niemal każdej szkoły. Póki co to nasze pierwsze bliższe spotkanie, spoglądamy na siebie przez dłuższą chwilę po czym zafascynowana ogarniam wzrokiem budynek, w którym się znajduję.

Bazylika Notre Dame

Stara Poczta

siedziba Komitetu Ludowego

Gmach Starej Poczty zbudowany przez Francuzów to jedna z perełek tej metropolii. To właśnie ta część miasta stanie się jedną z moich ulubionych. To tutaj tradycja na każdym kroku przeplata się z nowoczesnością. Urokliwe uliczki, przy których stoją zabytkowe domy sąsiadują z przeszklonymi wieżowcami i drapaczami chmur. To tutaj w jednej chwili natrafić można na prześliczne kawiarenki serwujące azjatyckie specjały, ale i "restauracje" serwujące zachodnie fast foody. Chodzę urzeczona otaczającą mnie rzeczywistością, równocześnie starając się nie zabłądzić, co w tym labiryncie nowych ulic i uliczek pełnych motorów okazuje się nie lada wyzwaniem. Nie wiem właściwie, co tak bardzo fascynuje mnie w tym mieście, ale wiem, że to coś sprawia, że spędzę tu kolejne kilka dni i kilkakrotnie będę odwlekać pożegnanie z Sajgonem.













siedziba Komitetu Ludowego


Stare&Nowe

Jedno z moich ulubionych sajgońskich miejsc

Być może to zasługa backpackers street- ulicy ze świetnymi barami i restauracjami, ulicznym jedzeniem, sklepikami. To miejsce, które nigdy nie śpi. W ciągu dnia oferuje ciekawe sklepy z odzieżą i pamiątkami, wieczorem przekształca się w tętniące życiem miejsce pełne ludzi z całego świata. Głośna muzyka i gwar rozmów nie cichną aż do godzin porannych, ale jest w tym coś tak wciągającego i urzekającego, że nie ma wieczoru, w którym potrafiłabym odmówić sobie wizyty w tej części miasta. To tutaj po raz pierwszy toczę dyskusje z młodymi  Wietnamczykami i przekonuję się o ich otwartości i ciekawości świata.
Sajgon nie śpi





Jednym z moich ulubionych miejsc w Ho Chi Minh pozostanie taras widokowy Bitexco Financial Tower znajdujący się na 52 piętrze tego 258 metrowego wieżowca. Dopiero tutaj miałam okazję zobaczyć, jak ogromny obszar zajmuje Sajgon. Stąd także obserwowałam chylące się ku zachodowi słońce. Spektakularne zjawisko, fantastyczne widoki, Sajgon na dłoni.











Nie jestem pewna co robiłam przez resztę pobytu w Sajgonie. Odwiedziłam na pewno Muzeum Pozostałości Wojennych przybliżające "kulisy" Wojny Amerykańskiej (tak nazywa ją większość Wietnamczyków), które zgodnie z oczekiwaniami mną wstrząsnęło. W kilku salach można zagłębić się w historię, obejrzeć zdjęcia i filmy z tamtych okresów, zapoznać się z faktami i statystykami, przekonać się, jak ogromne spustoszenie siał Agent Orange (choć powinnam napisać raczej sieje, bo Wietnam wciąż walczy ze skutkami zastosowania tej trucizny). Eksponaty i obrazy są dość brutalne, także odradzałabym zabieranie dzieci do każdej z sal, ale dla nieco starszego pokolenia powinien to być jeden z punktów obowiązkowych.



Resztę czasu poświęciłam na snucie się po mieście, zagłębianie się w labirynty uliczek, kosztowanie kolejnych dań, odwiedzanie targów, pisanie i fotografowanie, błądzenie i rozmyślanie o powodach mojej miłości do Azji. I choć Sajgon był męczący, hałaśliwy i wiecznie zatłoczony, i tak pozostanie jednym z tych miejsc, do których wrócę. I to niejednokrotnie.

A na koniec tradycyjnie: Sajgon moimi oczami i wyniki obserwacji otaczającej mnie rzeczywistości:






























Kolejnym razem zaproszę Was do mojego raju, mojej oazy, mojego numeru I (?).
Can Tho to miejsce, do którego będę żywić najgłębsze uczucie. I choć nie spodziewałam się, że pokocham je aż tak bardzo, to od początku przeczuwałam, że Delta Mekongu zostawi we mnie głęboki ślad.

Do zobaczenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz